Kliknij tutaj --> 🦒 górski szlak w poprzek zbocza
Zobacz też inne hasła do krzyżówek podobne kontekstowo do szukanego przez Ciebie opisu: "FRAGMENT DROGI WSPINACZKOWEJ, KTÓRA NIE PNIE SIĘ DO GÓRY LECZ PROWADZI MNIEJ WIĘCEJ W POZIOMIE, W POPRZEK ZBOCZA, ŚCIANY CZY PŁYTY". Znaleźliśmy ich w sumie: 17.490
D16 pasy w poprzek trasy; inne krzyżówka. D16 pasy w poprzek trasy; Zatarasować ulicę w poprzek podczas zamieszek; Kolczatka w poprzek drogi; Płynie po nocach w poprzek; Żelazne legary ułożone w poprzek luku ładowni statku; Płócienne pasy wzmacniające, naszyte w poprzek żagla; F16 górski szlak w poprzek; Umocować, rozwiesić coś
Trasa nr 1 przez Myślenickie Turnie. Szlak na Kasprowy Wierch rozpoczyna się w Kuźnicach. Kierujemy się w stronę zielonego szlaku, który prowadzić nas będzie wzdłuż, a właściwie pod kolejką linową PKL Kasprowy Wierch. Trasa dedykowana jest na 3 godziny i można ją podzielić na dwa etapy. Etap pierwszy to wędrówka z Kuźnic do
Wielki Chocz na Słowacji. Wycieczka na Wielki Chocz to propozycja dla wszystkich amatorów przepięknych górskich widoków. Wyniosła góra zwieńczona skalistą granią oferuje bowiem imponujące panoramy 360 0. Zobaczymy Tatry z ich najwyższymi szczytami, Niżne Tatry, Wielką i Małą Fatrę, ale też Babią Górę i Policę.
Opublikowane przez Oczami Gór w dniu 5 marca 2019. Wędrując po górach, możemy natknąć się na masę różnych oznaczeń szlaków. Kolorowe tabliczki, tyczki, znaki na drzewach i skałach. Raz białe, raz pomarańczowe, często z paskami, kołami, strzałkami. Osoba nieobeznana z oznaczeniami może czuć się zagubiona, mimo że
Site De Rencontre Rock N Roll.
Krzyżne to jedna z najładniejszych tatrzańskich przełęczy i w sezonie letnim cieszy się sporą popularnością. Zimą jednak mało kto decyduje się tam zapuszczać. Ze względu na znaczne zagrożenie lawinowe, na Krzyżne można iść tylko przy bardzo sprzyjających warunkach. A ponieważ takie obecnie w Tatrach panują, postanowiłem je wykorzystać. Wiele z moich tegorocznych, zimowych planów wymaga, żeby w górach panowały naprawdę dobre warunki. Małe zagrożenie lawinowe, stabilna pogoda, brak niskich chmur – to konieczność, by móc bezpiecznie zdobywać te trudniejsze i rzadziej odwiedzane miejsca. Szczęśliwie, takie sprzyjające okno pogodowe nadeszło już w styczniu. Po zimowym wejściu na Małołączniak, nie miałem konkretnie sprecyzowanego następnego celu. To była raczej pula pomysłów, które chciałem dopasowywać do aktualnych warunków na szlakach. Gdy więc nadarzyła się okazja to kolejnego wyjazdu, trochę się wahałem. Ostatecznie, wybór padł jednak na Krzyżne. Dlaczego właśnie tam? Po pierwsze, sytuacja lawinowa na podejściu wyglądała na bezpieczną. Druga rzecz: bliskość popularnego schroniska na Hali Gąsienicowej dawała nadzieję, że po paru dniach dobrej pogody szlak będzie już przetarty. Krzyżne w zimie – szlaki i zagrożenia Na przełęcz Krzyżne prowadzą trzy szlaki: żółty przez Dolinę Pańszczycy,żółty od Doliny Pięciu Stawów,czerwony (Orla Perć) od Granatów. Pierwszy, choć dość długi, jest najprostszą z opcji. Nie ma na nim technicznych trudności ani dużych ekspozycji. Bez problemu pokona go każda osoba o przyzwoitej kondycji. Druga trasa również nie należy do trudnych, choć posiada parę bardziej stromych i eksponowanych odcinków. Natomiast ostatni wariant, prowadzący przez słynną Orlą Perć, jest przeznaczony raczej wyłącznie dla zaawansowanych turystów. W sezonie letnim Krzyżne cieszy się dużą popularności i po każdej z tras chętnie odwiedzają go ludzie na różnym poziomie górskiego doświadczenia. Natomiast zimą przełęcz świeci pustkami. Powodem jest przede wszystkich wysokie zagrożenie lawinowe, choć długość niektórych prowadzących tam tras też odgrywa sporą rolę. Orla Perć zimą zmienia się w szlak ekstremalnie trudny, którego pokonywanie wymaga bardzo dużych umiejętności oraz trochę sprzętu wspinaczkowego. Trasa od Doliny Pięciu Stawów jest z kolei niebezpieczna ze względu na często schodzące lawiny. Jedyną rozsądną opcją jest więcej wejście przez Dolinę Pańszczycy, jednak i ono wymaga sprzyjających warunków. Problem w tym, że to najdłuższa z tras, przez co niewiele osób wędruje nią podczas krótkich, zimowych dni. Gdy jednak ktoś będzie chciał tam pójść, moim zdaniem powinien wyczekać naprawdę dobrych warunków śniegowych i pogodowych. Niech to będzie lawinowa jedynka z bezpiecznymi północnymi i zachodnimi wystawami oraz stabilna pogoda z niedużym wiatrem i świetną widocznością. A co do wymaganego sprzętu, to oprócz ciepłej, zimowej odzieży, niezbędne będą stuptuty, raki oraz czekan. Wejście na Krzyżne zimą – relacja z wycieczki Dojazd do szlaku Podobnie, jak przy poprzedniej wycieczce, zdecydowałem się na podróż autobusem startującym z Krakowa o godzinie 4:40. Jako, że jest środek tygodnia, nie czuję potrzeby wcześniejszej rezerwacji biletu. Po prostu idę na dworzec, wsiadam i jadę. W Zakopanem jestem około 6:40. Wcześnie, ale okazuje się, że busik do Kuźnic już stoi. Zajmuję w nim miejsce i czekam chwilę, aż w końcu ruszy i zawiezie mnie wraz z kilkunastoma innymi osobami na granicę Tatrzańskiego Parku Narodowego. Dojście do Hali Gąsienicowej przez Dolinę Jaworzynka Wysiadam parę minut po 7-mej i od razu ruszam w stronę wejścia do parku. Jak to przeważnie bywa, przed świtem punkt poboru opłat jeszcze nie działa, więc 5 złotych zostaje w mojej kieszeni. Na Halę Gąsienicową decyduję się iść żółtym szlakiem prowadzącym przez Dolinę Jaworzynka. Jest bardziej narażona na lawiny niż niebieska trasa przez Boczań, ale skoro mamy dziś „jedynkę”, to mogę zafundować sobie jakąś odmianę. Swoją drogą, wchodząc tam, nauczyłem się, że to jednak nie jest „Dolina Jaworzynki”, lecz „Dolina Jaworzynka”. No cóż, pół życia w błędzie, choć patrząc na to, że obie wersje są używane równie często, to nie tylko ja byłem nieuświadomiony. Pierwszy etap szlaku wiedzie brzegiem niewielkiego potoku, w terenie o bardzo małym nachyleniu. Po chwili przejścia lasem wychodzę na długą polanę (Polana Jaworzynka), na której mijam kilka zabytkowych szałasów. Za polaną znów do lasu i tu nachylenie zaczyna powoli rosnąć. Pojawia się też znak informujący o zagrożeniu lawinowych. Zdarza się, że śnieg zsuwa się do doliny ze zboczy grzbietu nazwanego Skupniów Upłaz (po tym grzbiecie prowadzi niebieski szlak). Generalnie, już przy lawinowej dwójce, moim zdaniem lepiej wybrać inną trasę. Dolina Jaworzynka – wejście na teren zagrożony lawinami. W pewnym momencie szlak skręca w prawo i zaczyna oddalać od płynącego dnem doliny potoku. Zaczyna się dość strome podejście, z którym będę się pewnie zmagać przez kolejne około 30 minut. Najpierw idę w terenie pół otwartym, później już w gęstym lesie. Kawałek dalej szlak dociera do ostrego zakrętu, z którego fajnie widać strome zbacza Kopy Magury. Następnie znów lasem, choć mijając po drodze kilka ciekawszych punktów widokowych. I tak w sumie aż do Przełęcz Miedzy Kopami, gdzie szlaki żółty i niebieski się łączą. Początek podejścia zboczami Małej Królowej Kopy. Tu chwila w nieco bardziej odsłoniętym terenie. Panorama z przełęczy jest dziś fenomenalna. Praktycznie całe Podhale przykryte jest morzem chmur, które wciąż podświetla na czerwono niedawny wschód słońca. Aż zrobiłem sobie tu chwilę przerwy, by ponapawać się tym widokiem. Morze chmur nad Podhalem widoczne z Przełęczy Między Kopami. Z przełęczy w stronę Hali Gąsienicowej prowadzi już tylko jeden szlak. Oznaczona na niebiesko trasa najpierw delikatnie się wznosi, a następnie prowadzi dłuższą chwilę przez Królową Rówień – płaski, rozległy teren porośnięty trawami, kosodrzewiną i rzadkimi, niewysoki drzewkami. Teraz oczywiście większość z tego znajduje się pod śniegiem. Pod koniec Równi teren zaczyna się obniżać. Przez kilka minut schodzę po szerokiej, umiarkowanie nachylonej drodze, aż w końcu wydostaję się na wielki, otwarty teren otoczony dziesiątkami skalistych szczytów. To Hala Gąsienicowa – dla wielu jedno z najpiękniejszych miejsc w Tatrach. Zimowe widoki na Hali Gąsienicowej. Idąc przez Halę mijam parę niewielkich chatek, a następnie odbijam w stronę schroniska PTTK Murowaniec. Jest dość popularne i tłumnie odwiedzane, ale ze względu na kontrowersyjną politykę noclegową (zakaz spania na podłodze) i dużą komercjalizację, nie cieszy się zbyt dobrą opinią. Schronisko PTTK Murowaniec. Wejście na Krzyżne – zimą przez Dolinę Pańszczycy Przy schronisku znajduję parę różnokolorowych drogowskazów. Jeden z nich kieruje właśnie na Krzyżne. Bez zastanowienia skręcam więc w podaną przez niego stronę i zaczynam dalszy etap wycieczki. Początkowo idę śladem trzech szlaków: czarnego do Brzezin, żółtego na Krzyżne oraz zielonego na Rówień Waksmundzką i Rusinową Polanę. Czarny odbija jednak na północ tuż za końcem zabudowań rejonu schroniska. Tam też schodzę z szerokiej, wygodnej drogi i skręcam w węższą leśną ścieżkę. Na tym odcinku schodzę lekko w dół. Parę minut później trafiam na mały mostek nad Czarnym Potokiem Gąsienicowym, a dalej na kolejne rozdroże. Tym razem żegnam się z kolorem zielonym. Póki co, szlak wciąż jest przetarty. Zauważam dwa ślady biegnące w przeciwnych kierunkach. Te świeższe wiodą w stronę schroniska. Są też jakiś odciski nart, choć nic z tych rzeczy nie pochodzi z dzisiaj. Cóż, nie jest źle, choć szczerze mówiąc, liczyłem na nieco więcej. Śladów na szlaku nie ma zbyt wiele, ale przynajmniej dają pewność, że choć kawałek jest przetarty. Chwilę później wychodzę z lasu i zaczynam iść w otwartym terenie po północnym zboczu Żółtej Turni. Tu jeszcze warunki są całkiem dobre. Do tej pory nie założyłem nawet raków. Śnieg jest twardy, ślad wyraźny, a pogoda zdecydowanie dopisuje. Chwilę po wyjściu z lasu. Poruszam się teraz w poprzek łagodnie nachylonego zbocza, powoli nabierając wysokości. Miejscami ślady są zawiane, jednak odszukanie ich dalszych fragmentów nie sprawia mi kłopotów. Zdarza mi się również trafić na oznaczenia żółtego szlaku, widniejące na pniach małych drzewek bądź wystających spod śniegu kamieniach. Czasem zdarzy mi się natrafić na oznaczenia żółtego szlaku. Po pewnym czasie nachylenie stoku rośnie na tyle, że decyduję się zatrzymać i ubrać raki. Komfort masztu znów rośnie, a ja mogę skupiać się na dalszym pokonywaniu trasy. Ta wiedzie mnie na trawers jednego z grzbietów góry, poniżej którego płynie mały strumień. Po chwili ścieżka obniża się, przekracza płynący żlebem potok, a zaraz później ponownie zaczyna wznosić po kolejnym stoku. Tu jednak jest już nieco stromiej. I szczerze mówiąc, przy wyższym stopniu zagrożenia lawinowego, nie czułbym się w tym miejscu zbyt dobrze. Trawers dobiega końca, szlak skręca z prawo i tu zaczynają się kłopoty. Stary ślad miejscami ciężko odszukać, a ponadto tutejszy śnieg ma taką strukturę, że nietrudno wdepnąć w coś bardziej miękkiego i zapaść po kolana. Zmęczenie narasta, podobnie jak zwątpienie w to, czy uda się dotrzeć na przełęcz. Bo skoro już tu nie jest łatwo, to co będzie dalej? Brnąć dalej, posiłkuję się GPS-em. To pomaga mi trzymać się oryginalnego przebiegu trasy oraz trafiać czasem na stare ślady moich poprzedników. Choć muszę przyznać, że tempo marszu mam wolne, a często wpadanie w śnieg bywa irytujące. W tym pełnym śniegu i kosodrzewiny terenie, marsz staje się coraz trudniejszy. W końcu docieram do kulminacji kolejnego grzbietu. Za nim rozpościera się rozległa Dolina Pańszczycy, dnem której biegnie dalsza część szlaku na Krzyżne. Problem w tym, że zejście na dno doliny jest dość strome, a ślady wydają się w tym miejscu urywać. Co robić? Idę kawałek w prawo, później w lewo, ale nie trafiam na dalszy trop. Po chwili zauważam jednak w dole drogowskaz na rozdrożu szlaków. I przy nim ślady są. Tylko jak ci ludzie tam zeszli? No nic, trzeba będzie jakoś improwizować. Rzut oka z góry na Dolinę Pańszczycy. Na żółto zaznaczone skrzyżowanie szlaków na dole oraz orientacyjny przebieg mojej trasy na Krzyżne. Wybieram sobie jakiś dowolny punkt na zboczu i po prostu zaczynam schodzić w kierunku szlakowskazów, ciesząc się, że pokrywa śnieżna jest dziś dobrze związana. Muszę tylko uważać w pobliżu skupisk kosodrzewiny, gdzie parę razy nogi znów wylądowały pod śniegiem. W końcu, udaje się dotrzeć na dół i stanąć na rozdrożu. Śladów od strony czarnego szlaku brak. Są jednak na Krzyżne i to w liczbie sugerującej obecność więcej niż dwóch osób. Choć w drugiej strony, może ktoś po prostu robił tu przerwę i chodził w kółko. Początek żółtego szlaku w Dolnie Pańszczycy. Zaczynam iść wgłąb doliny. Wyraźne ślady cieszą, ale śnieg nadal wnerwia. Co parę kroków się zapadam, trwoniąc siły na wygrzebywanie się i szukanie lepszych miejsc na postawienie nogi. Marsz za wyraźnym śladem wgłąb doliny. Niestety, miejscami zdarza mi się zapadać w śnieg. Po jakichś 300 metrach docieram do Czerwonego Stawu, którego tafla jest częściowo zamarznięta i zasypana. Obchodzę go z prawej strony i idę jeszcze kawałek dalej za widocznym śladem. Przejście obok Czerwonego Stawu. Niestety, parę minut dalej trop staje się coraz cięższy do odszukania. Nie wiem, czy ktoś postanowił tu zawrócić, czy dalsze odciski zawiało, czy po prostu ja zgubiłem ślad (choć szukałem dość dokładnie w najbliższej okolicy), ale faktem jest, że jak chcę dalej, to od tej chwili muszę już kombinować po swojemu. Ok, szybka analiza sytuacji. Problemy: idzie się dość ciężko, dalszy szlak nieprzetarty, do przełęczy jeszcze ponad 2 kilometry, a wraz ze wzrostem temperatury śnieg będzie bardziej miękki i poruszanie się może być jeszcze trudniejsze. Plusy: dobra pogoda, spory zapas czasu, prowiantu oraz sił, widzę cel i mniej więcej wiem, jak iść. Patrzę na zegarek – jest trochę po 9:30. Postawiam, że jeśli warunki się pogorszą albo do 12-stej nie będę na przełęczy, to bezwzględnie zawracam. To da mi 4 godziny na powrót w okolice schroniska przed zmrokiem. Wydaje się rozsądne. Od tej pory sporo pomagam sobie GPS-em. Nie zależy mi na bezmyślnym kopiowaniu letniego wariantu trasy, ale chcę mieć mniej więcej pojęcie gdzie iść, by na przykład nie wpakować się na jakieś wzniesienie, z którego później i tak będę musiał zejść. Stopniowo uczę się też rozpoznawać „dobry śnieg” od tego gorszego. Zapadam się coraz rzadziej, wiem, gdzie lepiej iść wolniej, a gdzie mogę przyspieszyć. Zaczynam czerpać coraz więcej frajdy z bycia samemu w tej dolinie i kombinowania którędy należy iść dalej. Samodzielne wyszukiwanie drogi przez Dolinę Pańszczycy. Na żółto zaznaczone dalsze przejście. W pewnej chwili rośnie przede mną jakiś pagórek. Wdrapanie się na niego kosztuje mnie trochę sił i frustracji przy upadkach w okolicach kosodrzewiny. Co więcej, gdy jestem już prawie na szczycie, dociera mnie, że wcale nie musiałem włazić tak wysoko – wystarczyło kawałek, a później przejście na drugą stronę, gdzie teoretycznie biegnie żółty szlak. Podejście na Wielką Kopkę – jak się później okazało, nie do końca potrzebne. No cóż, ale skoro już wszedłem, to bez sensu jest schodzić w dół, skoro i tak zaraz będę znów nabierał wysokości. Postanawiam więc trzymać się stoków Kopki, które później przeradzają się w zbocza Waksmundzkiego Wierchu. Są nieco nachylone i pokryte śniegiem, ale akurat ten jest w większości mocno zmrożony i idzie się po nim zaskakująco dobrze. Bez zapadania się, lekko w dół – czysta przyjemność. Przejście zboczem Waksmundzkiego Wierchu w kierunku Krzyżnego. Powoli zbliżam się do żlebu, który wyprowadzi mnie na przełęcz. Tuż przed wejściem do niego widzę jednak ślady lawiny, która zeszła jakiś czasu temu z jednego z bardziej stromych żlebów po bokach. Ten, którym ja będę szedł, wygląda na bezpieczniejszy, a wiedza o dobrych dziś warunkach lawinowych skłania mnie do kontynuowania wycieczki. Zaczynam podejście. Początek jest łagodny, a mocno zmrożony śnieg stanowi dobre oparcie dla stóp. Z czasem trudność jednak rośnie. Żleb staje się bardziej stromy, śnieg czasem nie wytrzymuje nacisku buta. Powoli zaczynam się czuć zmęczony, więc co jakiś czas robię sobie parusekundowe przerwy. Początek podejścia żlebem. Z czasem teren robi się jednak bardziej wymagający. Podczas jednej z takich przerw odwracam się za siebie i na dnie doliny zauważam narciarza w czerwonym ubraniu. O, fajnie! Będzie towarzystwo. Niestety, to był jedyny raz, gdy się widzieliśmy (bo zakładam, że on też bez problemu mógł mnie zauważyć na podejściu). Nie dotarł na Krzyżne. Musiał gdzieś po drodze zawrócić. W drodze powrotnej wdziałem jakieś świeże ślady w dół Doliny Pańszczycy, więc pewnie to tam się później skierował. Ja tymczasem kontynuuję mozolne podejście. Żleb stopniowo skręca w lewo. Wspina się dość ciężko, choć pomagają liczne przystanki i wyznaczanie sobie małych celów: „byle do tego kamienia”, „tych trawek”, „tego piargu”. I jakoś to idzie. W najbardziej stromej części żlebu. W końcu nachylenie zaczyna się zmniejszać. Pod przełęczą pokrywa śnieżna jest cieńsza. W wielu miejscach zauważam odsłonięte kamienie i trawki. Dotarcie tam pozwala mi nieco odetchnąć. Też nie jest super komfortowo, szczególnie, gdy muszę rysować rakami o skały, ale lepsze to niż męczące zapadanie się. W górnej części żlebu śniegu jest mniej. W pewnej chwili zauważam stojący na przełęczy drogowskaz. A więc to już! Jednak się uda. Zapominam o zmęczeniu, szybko pokonuję ostatnie metry i z radością staję na przełęczy. Krzyżne należy do mnie! No, może nie dosłownie, ale jestem praktycznie pewny, że tego dnia nikogo innego tu nie było. Końcówka podejścia. Widoki z Krzyżnego faktycznie są bardzo fajne. Szczególnie te w kierunku Doliny Pięciu Stawów imponują liczbą dostrzegalnych szczytów. Ściągam plecak i robię sobie dłuższą chwilę zasłużonej przerwy. Krzyżne zdobyte zimą! W tle widok w kierunku Orlej Perci. Spojrzenie w stronę Doliny Pańszczycy. Na środku zdjęcia ciekawie prezentuje się Żółta Turnia. Rzut oka w kierunku Waksmundzkiego Wierchu. A tu w stronę Wielkiego Wołoszyna. Najlepszy widok jest jednak na Dolinę Pięciu Stawów oraz znajdujące się dalej szczyty. Po lewej stronie można dostrzec Niżnie Rysy oraz Rysy. Kawałek dalej, mniej więcej w 1/3 szerokości, są Mięguszowiecki Szczyt Czarny, Pośredni i Wielki, a także Cubryna. Natomiast dwa najbardziej wybijające się wierzchołki w prawej części fotografii to Hruby Wierch oraz Krywań. Na dole zdjęcia widać również warunki w żlebie prowadzącym do Doliny Pięciu Stawów. Wdrapując się tutaj, rozmyślałem, czy możliwe będzie zejście trasą do Doliny Pięciu Stawów. Wystarczył mi jednak krótki rzut oka na panujące tam warunki, by poznać odpowiedź. Nie – to się dziś nie uda. Bardzo stromo, mnóstwo śniegu, a do tego ślady świeżych lawin. Wracam tą samą drogą – koniec tematu. Powrót z Krzyżnego do Murowańca Strasznie tu wieje. Jednak nie będę zbyt długo siedział. Robię więc jeszcze parę zdjęć, żeby na wszelki wypadek mieć więcej materiału do wyboru, a później zawracam i ruszam w dół żlebu. Początek zejścia z Krzyżnego do Doliny Pańszczycy. Schodzi się zaskakująco dobrze. Nie chcę się jednak rozpędzać. Wiem, że są tu miejsca, gdzie noga może wejść w śnieg aż po kolano. W takiej sytuacji lepiej nie mieć zbyt dużego impetu, bo mogłoby się skończyć jakimś urazem albo lotem w dół. Wolę już być na dole te parę minut później. Najbardziej stroma część żlebu już za mną. Schodzę nieco inaczej, niż zdobywałem wysokość. Podchodziłem krótkimi, gęstymi zakosami, a teraz idę praktycznie prosto w dół. Nie ma również mowy o zmęczeniu – staję tylko po to, by się rozejrzeć dookoła albo zrobić jakieś zdjęcie. Nie docieram aż do postawy żlebu. W pewnym momencie odbijam lekko w prawo i obieram kurs na zbocze Waksmundzkiego Wierchu, które chcę trawersować aż do okolic Wielkiej Kopki. Ponowne przejście zachodnim zboczem Waksmundzkiego Wierchu. Będąc już na Kopce mam świetny podgląd na resztę doliny. I dość szybko dociera do mnie, że wcześniej szedłem niezbyt optymalną wersją trasy. No cóż, z góry lepiej widać – nie jest to żadna niespodzianka. Przez oczami cały czas mam cel tego etapu wędrówki: jeden z grzbietów Żółtej Turni, pod którym znajduje się skrzyżowanie szlaków. Bez większego problemu wytyczam więc w głowie plan drogi powrotnej i przystępuje do jego realizacji. Droga powrotna przez Dolinę Pańszczycy. Oczywiście, lepsza trasa nie oznacza trasy bez problemów. Znów było zapadanie się, potykanie i okazjonalne gubienie drogi. Obyło się jednak bez większych wpadek. Nawet GPS-u nie musiałem uruchamiać. Kawałek przed Czerwonym Stawem trafiam na swoje własne ślady, które zostawiłem idąc do góry. Kończę więc kombinowanie i już po znanej trasie wracam w okolice drogowskazu. Teraz muszę dostać się na wysoki grzbiet ograniczający dolinę od zachodu. Na jego stokach dostrzegam teraz parę starych śladów, więc ochoczo ruszam za nimi. W pewnym momencie się jednak urywają i dalej znowu muszę kombinować po swojemu. Wyjście z Doliny Pańszczycy. Początkowo po jakichś starych śladach, później już improwizując. Trochę zdyszany docieram do góry. Stromo tu było, a mój zapas sił jest już nieco uszczuplony. Ale wygląda na to, że najgorsze za mną. Następna godzina będzie powrotem po licznych śladach, przeważnie w dół. Chwilę po wdrapaniu się na ograniczający dolinę grzbiet. Idę grzbietem aż do momentu ponownego trafienia na własne ślady. Tam skręcam w lewo i zaczynam marsz w dół łagodnie nachylonego stoku. Później trawers, zejście na dół żlebu w potokiem, odzyskanie wysokości i ponownie przez pochyłe zbocza Żółtej Turni. Fragment dość przyjemny, choć i tu nie obyło się paru potknięć i zapadnięć. Myślę, że w takich warunkach naprawdę fajnie szło by się w rakietach lub nartach. Zejście w poprzek stoków Żółtej Turni. Murowaniec coraz bliżej! W tle można dostrzec też kolejkę na Kasprowy Wierch. Wchodząc do lasu wiem, że zostało mi już naprawę niewiele drogi. Po kilkuset metrach trafiam na skrzyżowanie z zielonym szlakiem, a kawałek dalej dołącza też czarny. Parę minut później siedzę już pod schroniskiem, meldując Martynie bezpieczny powrót do cywilizacji. Zejście do Kuźnic Chwila przerwy i ruszam dalej. Wychodzę na Halę Gąsienicową i niebieskim szlakiem powoli wdrapuję na Królową Rówień. Dalej łagodne zejście na Przełęcz Między Kopami i później żółtym szlakiem przez Dolinę Jaworzynka. Tu raczej nie ma się co rozpisywać – to dokładnie ta sama trasa, co rano. Wędrówka niebieskim szlakiem w stronę Przełęczy Między Kopami. Zejście do Doliny Jaworzynka. W tle, na środku zdjęcia można dostrzec ślad po niewielkiej lawinie na stoku Skupniów Upłazu. Końcówka szlaku przez Jaworzynkę z widokiem na Nosal. Powrót do domu W Kuźnicach trafiłem na niemal gotowy do objazdu busik. Kierowca zapraszał już ostatnie osoby na pokład. Mi przypadło miejsce stojące, ale cóż, nie będę wybrzydzał – to tylko parę minut, a później pewnie i tak jakiś fotel się zwolni. Po dotarciu do Zakopanego, ruszam w stronę dworca (busy w Kuźnic zatrzymują się w pewnej odległości od niego). I niestety widzę, jak kurs do Krakowa właśnie go opuszcza. Co gorsza, w innego stanowiska właśnie rusza kolejny. Trochę szkoda, ale coś mnie podkusiło, by jednak powalczyć o swoją szansę. Podbiegam kawałek, macham do kierowcy, a ten… bez problemu zatrzymuję się przy wyjeździe z dworca i wpuszcza na pokład. No proszę, czasem warto próbować. Kupuję bilet i rozsiadam wygodnie w połowie pustym autobusie. Około 2,5 godziny później jestem już w Krakowie. Zimowe wejście na Krzyżne – podsumowanie Takiej wycieczki jeszcze nie miałem. Zdarzało mi się być gdzieś pierwszym danego dnia. Chodziłem już po starych, ledwo widocznych śladach. Potrafiłem gubić tropy i później je odnajdować. Ale samemu zakładać ślad przez parę kilometrów podejścia? Tego nie było. Ciesze się jednak, że miałem ku temu okazje. Że pomimo trudności nie zawróciłem, lecz podjąłem wyzwanie i miałem sporo frajdy realizując jeden z moich tegorocznych, zimowych celów. I co więcej, znowu zrobiłem to w czasie o sporo lepszym od teoretycznego (około 7:30h zamiast szlakowego 9:25h). Ale dobra, dość tego samozachwytu. Bo tak naprawdę, to mam sporo wątpliwości. Czy poprawnie założyłem ślad? Czy żlebem na Krzyżne podchodziłem w najbezpieczniejszy możliwy sposób? Ile głupot zrobiłem? Ile razy byłem zagrożony, nie zdając sobie z tego sprawy? I czy w ogóle, gdybym nie znam TOPR-owskiego komunikatu lawinowego, to dałbym radę samodzielnie ocenić ryzyko w terenie, w którym przebywałem? Nie znam, niestety, odpowiedzi na te pytania. Brakowało mi tam trochę kogoś, kto by spojrzał na to, co robiłem krytycznym okiem, wytknął błędy i pozwolił wyciągnąć wnioski. Tak, żebym przy kolejnej takiej sytuacji umiał zachować się jeszcze lepiej. No to jeszcze powrót w okolice głównego wątku tego tekstu. Krzyżne zimą – na pewno fajna przygoda, ale też na pewno nie dla każdego. Przełęcz o tej porze roku nie cieszy się dużą popularnością, a prowadząca na nią trasa jest długa i często dość niebezpieczna. By więc móc w pełni cieszyć się taką wycieczką, należy posiadać już sporo zimowego doświadczenia, a na szlak ruszyć przy możliwie najlepszych warunkach. Mapa trasy (przebieg orientacyjny, bo moje podejście nieco różniło się od letniego wariantu).
Od rana byliśmy wszyscy podekscytowani. Dzisiaj przejście górskie z Francji do Hiszpanii – przez Pireneje. Zwarci i gotowi o wstawiliśmy się w autokarze. Arnau, nasz hiszpański kierowca, też był od rana wyraźnie podenerwowany. Machał rękami i wykrzykiwał coś w niezrozumiałym dla nas, katalońskim dialekcie. Nie mógł zrozumieć bardzo oczywistego faktu – do Hiszpanii pojedzie sam, „na pusto”, tylko z bagażami…Jak to? Przecież do Torli jest z Gavarnie jest prawie 200 kilometrów – wykrzykiwał. No, tak, ale nie przez góry…Arnau nadal nic nie rozumiał, ale widząc naszą obojętność na jego rozterki, usiadł za kierownicą i odpalił silnik. Czekał nas długi, ale piękny podjazd z Gavarnie w na przełęcz Col de Tentes. Wąska droga na przełęcz wije się pomiędzy polanami, otwierając za każdym zakrętem nowe widoki. W dole pozostawała zielona dolina Gavarnie. Takiej zieleni nie będzie już po hiszpańskiej stronie. Po godzinie dotarliśmy na parking. Droga prowadzi dalej, ale jest uszkodzona i zawalona głazami. Od tego miejsc trzeba już iść pieszo. Gdy wygramoliliśmy się z autokaru, zaczęło mżyć. W kropelkach deszczu ruszyliśmy starą drogą na Port de Boucharo (2270 m Pireneje, Port de Boucharo (2270 m Port de Boucharo to przełęcz na granicy francusko – hiszpańskiej. Przez nią przechodzi jeden z wariantów Camino de Santiago, dla pielgrzymów rozpoczynających swoją wędrówkę w Lourdes. Po chwili oddechu pozostawiamy jednak szlak św. Jakuba i ruszamy w inne, niezwykłe miejsce – Wrota Rolanda. Znak Camino de Santiago na Port de Boucharo Łagodne podejście, poprowadzone w poprzek zbocza trzytysięcznika o nazwie Le Taillon, stopniowo przechodzi w stromą, wąską ścieżkę. Jedyną trudnością na tym odcinku jest rwący potok, w którym prawie zawsze kamienie są pokryte cienką warstwą lodu. To czyni przejście w poprzek prawdziwym wyzwaniem. Wypatrując dogodnego miejsca wszyscy przedostajemy się na drugi brzeg. Po drugiej stronie zbocze jest mocno zerodowane. Ścieżka rozwarstwia się na wiele wariantów, co podczas mgły wymaga dużego skupienia. W sierpniu 2019 roku tak właśnie było. Ponadto, z każdym metrem do góry, robiło się coraz chłodniej, a nieustająca mżawka wyziębiała dłonie i stopy. Ukazujące się zza mgły schronisko Refuge de la Breche napawało nas nadzieją na gorącą herbatę i odpoczynek. Niestety, okazało się nieczynne. Przed zamkniętymi drzwiami gromadziła się spora grupa turystów. Wszyscy na stojąco starali się coś zjeść i wypić w pośpiechu, ale wzmagające się zimno czyniło ten moment przykrym. Postanowiliśmy jak najszybciej ruszyć w kierunku przełęczy. Pireneje, Refuge de la Breche pod Wrotami Rolanda Szlak ponad Cyrkiem Gavarnie Podejście na Wrota Rolanda wiedzie początkowo krawędzią moreny bocznej lodowca Glacier de la Breche, potem kluczy pomiędzy kruchymi skałami. Podczas mgły jest bardzo trudne orientacyjnie. Brak jest jakichkolwiek znaków, a przedeptane ścieżki są ciągle zasypywane przez osuwający się spod przełęczy skalny gruz. Do prowadzonej przeze mnie grupy dołączyło się kilku pojedynczych turystów i w takim mocno „poszerzonym składzie” dotarliśmy do celu. Wrota Rolanda (2807 m Widok od schroniska na otoczenie Cyrku Gavarnie Wrota Rolanda – Breche de Roland (2807 m VIII wieku muzułmańskiemu kalifatowi udało się podbić prawie cały Półwysep Iberyjski. Arabowie, postępując od Andaluzji w głąb lądu, wypierali chrześcijan. Dotarli w Pireneje i zaczęli zagrażać ziemiom Franków. Punktem zwrotnym stała się bitwa pod Covadonga w 722 rok. W bitwie tej asturyjski władca Pelayo odniósł zwycięstwo nad Maurami. Wydarzenie to zapoczątkowało rekonkwistę, czyli stopniowy proces wypierania muzułmanów z terenów dzisiejszej Hiszpanii. Trzy wieki później powstała Pieśń o Rolandzie – epos rycerski, pieśń o bohaterskich czynach. Bohater pieśni Roland, rycerz Karola Wielkiego, podczas potyczki z Maurami, walczył pod skalnymi murami Pirenejów. Gdy zrozumiał, że zginie, postanowił zniszczyć swój świetlisty miecz Durendal, aby nie dostał się w ręce Saracenów. Wyjął miecz z pochwy i uderzył nim w skalną grań. W miejscowych podaniach uderzenie miecza spowodowało pękniecie skał i wyszczerbienie wąskiej przełęczy, przez którą rycerze Rolanda mogli ujść z życiem. Owo miejsce nazwane zostało Wrotami Rolanda – Breche de Roland. W rzeczywistości pękniecie w grani zostało spowodowane przez erozję nieodpornych na czynniki atmosferyczne skał. Z Wrót Rolanda rozpościera się widok na francuski cyrk Gavarnie i hiszpańską Dolinę Ordesa. Same cuda natury, wpisane na listę UNESCO. Widok z Wrót Rolanda na hiszpańską Dolinę Ordesa W Dolinę Ordesa, do Goriz… Ziąb na Wrotach był jeszcze straszliwszy, niż przy schronisku. Pootulani we wszystkie możliwe polary i peleryny pośpiesznie ruszyliśmy w dół. Na przełęczy nie ma żadnego drogowskazu a ledwo co widocznych ścieżek jest kilka. Trzeba zachować czujność. Schodząc spotkaliśmy parę Anglików, którzy spędzali wakacje w Pirenejach. Byli zdezorientowani mgłą. Za pomocą urządzenia GPS usiłowali odnaleźć właściwą drogę. Podobnie jak my, szli do Goriz. Ich koncepcja na dojście była jednak inna, niż moja, więc dość szybko straciliśmy ich z oczu. Początkowo po ruchomym piargu niemal jechaliśmy na butach, potem, już dość stabilnym chodnikiem zeszliśmy zbyt nisko i trzeba było trochę wrócić, pokonać skalne przeszkody (panowie „podsadzali” panie), by wreszcie trafić na przyjemny i bezpieczny trawers w okolicy Collado del Descargador. Do końca nie było jednak łatwo. Ścieżka z Breche de Roland do Goriz nie jest w ogóle oznakowana, brak jakichkolwiek drogowskazów. W wielu miejscach wyraźne przejście urywa się nagle i trzeba wypatrywać innego wariantu. Naszemu przejściu towarzyszyła mgła, chłód i deszcz. Uroki Parku Narodowego Ordesa mogliśmy oglądać tylko oczami wyobraźni. Po przyjściu do Refugio de Goriz wypiliśmy cały rum ze schroniskowego bufetu. Nasi angielscy przyjaciele spod Wrót Rolanda nie doszli tego wieczoru. Spędzili noc pod skalną wiatą, gdzieś u podnóża Pico Marboré i pewnie długo będą pamiętać swój trekking w Pirenejach. Ordesa, Refugio de Goriz Monte Perdido (3355 m Wejście na Monte Perdido (3355 m zaczyna się przy kolacji. Ci, którzy zamierzają wejść jutro, wypytują tych, którzy właśnie zeszli ze szczytu. Opowieści o drodze są różnorodne – podkoloryzowane, jak zwykle uzależnione od ludzi i ich fantazji. Zawsze jednak zmęczenie zdobywców pokazuje, że trzeba być przygotowanym na znaczny wysiłek. Cóż, wycieczka w Pireneje nie jest bagatelną sprawą. Poranek w Goriz to pośpiech. Wszyscy zrywają się z prycz, gdy jeszcze jest ciemno. Jedni drugim świecą latarkami po oczach i szeleszczą woreczkami. Ktoś poszukuje skarpetek, ktoś ma dwa lewe buty, ktoś zgubił plecak…Sporo chaosu. Rzeczywistość porządkuje się stopniowo, gdy turyści opuszczają schronisko. Na podejściu widać sznur światełek, które bledną wraz ze wschodem słońca. Ordesa powoli odsłania swoje kolory. Ścieżka na Monte Perdido oznaczona jest kopczykami i w czasie mgły ciężka do odnalezienia. W kilku miejscach trzeba pokonać dość wysokie, skalne progi, z których najtrudniejszy znajduje się tuż poniżej jeziora Lago Helado. Od jeziora zaczyna się najbardziej przykry i męczący fragment. Wspinamy się do góry stromym piargiem, materiał skalny usuwa się spod stóp, trudnością staje się wymijanie z osobami, schodzącymi z góry. Od przełączki jest już łatwo. Sam wierzchołek jest dość obszerny a panorama „wywala z butów” Widać Pireneje Hiszpańskie i Pireneje Francuskie. Cały nasz trekking. Wprawne oko może wyróżnić hiszpańskie Lac Glacé i francuskie Lac des Gloriettes, widać otoczenie Cirque de Gavarnie, Cirque d’Estaubé i Cirque de Troumouse, niemal w zasięgu ręki grupa Posets Maladeta i Pico Aneto. Wszystko w oszałamiających kolorach. Widok z Monte Perdido Nasz grupa wyruszyła o rano. Na wierzchołku stanęliśmy ok. Widoki podziwialiśmy do Przy schronisku z powrotem byliśmy ok. Pogoda była prześliczna, trasa trekkingowa fantastyczna. Po posiłku wyruszyliśmy na dół, Doliną Ordesa do miasteczka Torla. W Torla czekał na nas Arnau, nasze bagaże i wygodny autobus. Jeszcze tylko 2 godziny podróży i mogliśmy zjeść kolację w Benasque, pod Pico Aneto. Przed nami był kolejny dzień w Pirenejach – dzień wolny, przeznaczony na kafejki, miejscowe piwo, jagnięcinę, pamiątki…Sama rozpusta, prawdziwe wakacje w górach. Wodospady w Dolinie Ordesa
Strona głównaGóryZadni Kościelec i Mylna Przełęcz zimą (drogi, trudności, zdjęcia) Zadni Kościelec jest jednym z najłatwiejszych i najbardziej popularnych szczytów, które można zdobyć na udostępnionym dla taterników terenie. Jakiś czas temu byłem tam w warunkach letnich, teraz wracam zimą, zdobywając przy okazji położoną niedaleko Mylną Przełęcz. Co się zmieniło i czy faktycznie w zimie jest dużo trudniej? Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj. Po zimowym przejściu większości szlaków w polskiej części Tatr, coraz częściej zaczynam się rozglądać za kolejnymi celami. Tu, podobnie jak w przypadku klasycznych, letnich wycieczek, oczywistym kierunkiem wydaje się zejście ze znakowanych ścieżek. W zeszłym roku zrobiłem to po raz pierwszy, zdobywając Żółtą Przełęcz i Żółtą Turnie, w tym sezonie rozwijam pomysł i odwiedzam kolejne tego typu miejsca. Nie tak dawno byłem na Niżnich Rysach, później na Kołowej Czubie i Zawratowej Turni. Dziś kolej na Zadni Kościelec oraz Mylną Przełęcz. Oba miejsca znam już z letnich wejść. Nie są trudne, choć kompletnie nie wiem, czego spodziewać się tam w zimie. Jadę więc z dużą dawką niepewności, ale i ekscytacji zawsze związanej z pozaszlakową działalnością. Zimą na Zadni Kościelec i Mylną Przełęcz – podstawowe informacje Zadni Kościelec leży w polskiej części Tatr Wysokich, pomiędzy Doliną Czarną Gąsienicową a Doliną Zieloną Gąsienicową. Szczyt wznosi się na 2162 metry, co czyni go nieznacznie wyższym od swojego bardziej popularnego sąsiada. Na Zadni Kościelec nie prowadzą żadne szlaki turystyczne, jednak szczyt leży na terenie udostępnionym do uprawiania taternictwa powierzchniowego. Oznacza to, że po zgłoszeniu wycieczki w tak zwanej Książce Wyjść Taternickich można się tam wybrać w pełni legalnie. Masyw Kościelców jest zresztą bardzo często odwiedzany przez taterników. Na ścianach obu szczytów znajduje się mnóstwo dróg wspinaczkowych o różnym poziomie trudności, dużą popularnością cieszy się także Grań Kościelców, zazwyczaj pokonywana od Mylnej Przełęczy do szczytu Kościelca. Najprostsza, prowadząca na Zadni Kościelec droga wiedzie przez Kościelcową Przełęcz i ma wycenę 0+. W praktyce oznacza to konieczność używania rąk do wspinaczki, choć w terenie niezbyt stromym oraz oferującym dużą dowolność wyboru chwytów i stopni. Zresztą, na Zadnim Kościelcu taki odcinek jest tylko jeden, bezpośrednio przed wejściem na wierzchołek. Reszta to po prostu chodzenie pod górę. Pod względem orientacji, szczyt nie należy do trudnych. Moment zejścia ze szlaku jest dość oczywisty, podobnie jak przebieg podejścia na Kościelcową Przełęcz. Odrobinę problemów może tylko sprawić trafienie z tej ostatniej na wierzchołek, choć z drugiej strony, nawet najprostszy, kilkuzdaniowy odpis powinien rozjaśnić sprawę. Powyższa ocena dotyczy oczywiście warunków letnich. Zimą ciężko jest jednoznacznie sklasyfikować trudności. Sporo zależy od ilości śniegu, jego rozłożenia na grani i zboczach oraz stopnia związania z pokrywą. Są dni, że wejście będzie dość łatwe, kiedy indziej może być wręcz niemożliwe albo bardzo ryzykowne ze względu na sytuację lawinową. Wejście opisane w tym artykule odbyło się przy dobrych, w miarę bezpiecznych warunkach. Przez większość zimowych sezonu są one jednak mniej sprzyjające. Mylna Przełęcz również znajduje się w masywie Kościelców, około 150 metrów na południe od opisanego przed chwilą Zadniego Kościelca. Posiada dwa siodła, położone na wysokości 2096 oraz 2104 metry. Głównym jest to niższe, północne. Wejście na Mylną Przełęcz stanowi popularną wśród taterników drogę dojściową do Grani Kościelców. Jest dość łatwe orientacyjnie, a jego wycena to coś pomiędzy 0+ a I. Wszystkie bardziej wymagające miejsca skumulowane są na ostatnim etapie stromego podejścia. Zimowe trudności będą oczywiście zależeć o panujących danego dnia warunków. Może się jednak zdarzyć, że będzie… łatwiej. Dlaczego? Głównie ze względu na pokrywę śnieżną, która może złagodzić stromą końcówkę. Tak właśnie było podczas opisywanej tu wycieczki. Trudności spadły więc do wyceny 0, sprawiając, że przy wejściu na główne siodło przełęczy używanie rąk stało się zbędne. Co do wyposażenia, ciężko będzie mi ułożyć uniwersalną listę. W warunkach, w których ja tam byłem wystarczyły raki koszykowe i jeden czekan turystyczny (plus kask, ale ten niemal zawsze warto mieć na pozaszlakowych wycieczkach). Nie dam jednak gwarancji, że innym też to wystarczy. Czasem lepiej będzie mieć dwa czekany, a stosowanie asekuracji będzie konieczne, by trzymać ryzyko w akceptowalnym przedziale. Zima to zima – każdy dzień jest inny. Choć myślę, że jeśli ktoś na poważnie rozważa wybranie się w opisywane tutaj miejsca, to i już dawno miał się okazję o tym przekonać. Zadni Kościelec i Mylna Przełęcz zimą – relacja z wycieczki Dojazd do Brzezin Dzień przez wyjazdem, przez jedną z Facebookowych grup, udało mi się dogadać z inną ekipą, która też wybierała się w Tatry z Krakowa. Umówiliśmy się na około 3:15, gdzieś w pobliżu mojego osiedla. Wcześnie, nawet dużo wcześniej niż potrzebowałem, ale i tak była to znacznie lepsza opcja niż standardowy dojazd autobusem. Wstaję o 2:10, ogarniam parę rzeczy, pakuję plecak i ruszam na przystanek. O ustalonej porze dosiadam się do reszty, po czym razem jedziemy w stronę Tatr. Pierwotnie, chcieliśmy dostać się do Kuźnic, jednak potem zmieniliśmy destynację na Brzeziny. Czemu? Głównie ze względu na parking – jest tańszy i bliżej wejścia na szlak. Sam wariant dojścia na Halę Gąsienicową był nam tego dnia obojętny. Czarny szlak z Brzezin na Halę Gąsienicową Na miejscu jesteśmy tuż przed piątą. Niby zmierzamy w tym samym kierunku, ale ze względu na różnice w tempie marszu decydujemy się rozdzielić. Dalej poruszam się więc samodzielnie. Reszta i tak nie wraca potem do Krakowa, więc transport powrotny tak czy siak musiałbym sam wykombinować. O tak wczesnej porze kasa przy wejściu jest jeszcze nieczynna. Przechodzę więc obok i ruszam za oznaczeniami czarnego szlaku. Prowadzi on przez Dolinę Suchej Wody i szczerze mówiąc, jest najmniej ciekawym wariantem dojścia na Halę Gąsienicową. Pod nogami od początku mam szeroką, utwardzaną drogę. Oprócz szlaku turystycznego, prowadzi tędy trasa zaopatrzeniowa dla schroniska Murowaniec. Jest przejezdna dla niemal każdego, choć trochę uterenowionego samochodu, co dość dobrze pokazuje, jakich trudności można się tu spodziewać. Po przejściu pierwszych kilkuset metrów trafiam do lasu, którym prowadzi znaczna większość drogi do Murowańca. Odcinków, gdzie widać coś więcej jest naprawdę niewiele i znajdują się raczej pod koniec trasy. Zresztą, teraz i tak jest jeszcze dość ciemno, więc wiele bym pewnie nie zobaczył. Jeśli kogoś interesuje dokładniejszy opis tego szlaku, zapraszam do tekstu o przejściu Doliny Suchej Wody zimą. Jeden z pojedynczych, nie w pełni zalesionych odcinków na czarnym szlaku z Brzezin na Halę Gąsienicową. Dojście pod Przełęcz Karb Podejście do schroniska zajmuje mi jakąś godziną i 20 minut. Byłoby szybciej, ale cóż – śliska nawierzchnia nie pozwalała się zbytnio rozpędzić. Narzekanie jest jednak nie na miejscu – i tak dotarłem tu bardzo wcześnie, a na wycieczkę mam znacznie więcej czasu, niż potrzebowałbym nawet w mocno pesymistycznym scenariuszu. Schronisko Murowaniec. Pod schroniskiem, do wycieczek szykuje się już parę innych osób. To pierwsi turyści, których spotykam tego dnia. Ja sam nie mam zamiaru robić tu przerwy, więc po prostu mijam budynek i ruszam dalej, skręcając na szlak prowadzący wgłąb Doliny Gąsienicowej, a dalej również na Świnicką Przełęcz. Trasa, która z lecie znakowana jest czarnymi i żółtymi symbolami, na pierwszym odcinku jest dość płaska i niesprawiająca wielu problemów. Poza lekko śliskim podłożem (na szczęście już nie tak, jak na drodze w Brzezin), idzie się tędy całkiem nieźle, co pozwala mi się dość szybko dostać w okolice wyciągu narciarskiego na Kasprowy Wierch. Zimowe przejście przez Dolinę Gąsienicową. W okolicy wyciągu znajduje się skrzyżowanie szlaków. Żółty skręca w stronę Kasprowego Wierchu, czarny ciągnie się dalej ku Świnickiej Przełęczy. Ja zostaję na czarnym, choć tak na dobrą sprawę, to żadnych oznaczeń tutaj nie widać. Jest tylko wydeptana ścieżka, mniej więcej zgodna z letnim przebiegiem tego szlaku. Idąc dalej wgłąb doliny mijam zamarzniętą taflę Zielonego Stawu Gąsienicowego. Niedługo za nim zauważam kolejne rozdroże, gdzie startuje niebieski szlak w stronę przełęczy Karb. Tu rozstaję się z trasą czarną i odbijam w lewo. Podczas marszu przez Dolinę Zieloną Gąsienicową mam już całkiem dobry widok na moje dzisiejsze cele. Na tym odcinku coraz bardziej zbliżam się do masywu Kościelców. Widzę Mylną Przełęcz, podwójny wierzchołek Zadniego Kościelca, Kościelcową Przełęcz, a także ośnieżone zbocze, którym będę się na nią wspinał. Stąd nie mam jeszcze stuprocentowej pewności, ale wydaje mi się, że prowadzące tam drogi są choć częściowo przetarte. Drogi na Zadni Kościelec i Mylną Przełęcz (przebieg orientacyjny, szczegóły mogą się nieco różnić, szczególnie na podejściach zboczami). Do tej pory szlak był dość płaski. Z czasem zaczyna się jednak nieco wznosić. Im bliżej Karbu, tym stromiej, choć nie ma tu odcinka, który określiłbym jako trudny, bądź wymagający pomagania sobie rękami. Podejście na przełęcz Karb od strony Zielonego Stawu Gąsienicowego. Zbliżając się do masywu, nabieram pewności, że ta taternicka ścieżka wzdłuż zachodniej ściany jest dziś przetarta. Ja też zaraz będę tam skręcał. Nie widzę większego sensu we wchodzeniu na sam Karb, skoro i tak potem będę musiał wytracić trochę wysokości. Lepiej od razu zacząć podchodzić do ściany. Niech tylko znajdę odpowiednie miejsce… Wejście na Kościelcową Przełęcz W końcu podejmuję decyzję o skręcie. Choć raczej nie była ona moim w pełni niezależnym wyborem. Zauważyłem po prostu jakieś inne ślady, za którymi postanowiłem podążać. W pierwszej kolejności zależało mi na dotarciu do wystających spod śniegu kamieni, po których chciałem się później dostać bliżej ściany. Moment zejścia z niebieskiego szlaku oraz droga pod ścianę Kościelca. Do kamieni idzie się całkiem nieźle, po odbiciu do góry już trochę gorzej. Pokrywa śnieżna lekko się zapada, więc co parę kroków moja noga ląduje gdzieś pomiędzy kamieniami. Trzeba uważać, bo o kontuzję w takich warunkach nietrudno. Kamienie, między którymi podchodzę bliżej ściany. Po dotarciu do stromych, widocznych na powyższym zdjęciu skał, skręcam w prawo i idę kawałek po przetartej ścieżce. Na tym etapie zaczynam już wypatrywać miejsca, gdzie będę odbijał na Kościelcową Przełęcz. W sumie, nie jest to trudne. Trzeba po prostu dojść do końca bloków tworzących zachodnią ścianę Kościelca, a następnie skierować się na strome zbocze, również prowadzące w pobliżu skalistej ściany tej góry. Dalsza droga pod ścianą Kościelca oraz moje miejsce odbicia na Kościelcową Przełęcz. Alternatywnie, można się tu również poruszać bliżej tych pionowych skałek. Miejsce, w którym decyduję się skręcić jest oznaczone wysokim, kamiennym kopczykiem. Choć na dobrą sprawę, to odbić można też trochę wcześniej albo kawałek dalej – większej różnicy nie ma. Podejście praktycznie od razu robi się strome. Podchodzę powoli, uważając na dwa rodzaje miejsc. Pierwsze to takie, gdzie nogi zapadają się w nie do końca zmrożony śniegu, natomiast drugie mają tego śniegu mało, jednak znajduje się on na śliskich płytach. Generalnie, lepiej jest się tu trzymać prawej strony, gdzie zamiast płyt znajdują się odcinki z trawkami. Początek stromego podejścia na Kościelcową Przełęcz. To już trochę wyżej. Podczas wspinaczki lepiej trzymać się bliżej prawej strony zbocza. Mozolnie zdobywam wysokość, jednak nie trafiam na nic szczególnie wymagającego. Szybko nabieram pewności, że na Kościelcową Przełęcz raczej uda mi się dostać. A co dalej? Okaże się już niedługo. Podczas podejścia zauważam parę innych, prowadzących tędy śladów. Są jednak stare i częściowo zasypane, więc chodzenie po nich praktycznie nic mi nie daje. Coraz bliżej do przełęczy. Podejście trochę się ciągnie, ale krajobraz niewiele się tu zmienia. Po lewej mam stromą ścianę Kościelca, po prawej usiane kamieniami zbocza Zadniego Kościelca. Idę w pewnej odległości od ściany, nierzadko po wystających spod śniegu trawkach. W warunkach letnich, ten odcinek można przejść po wyraźnie wychodzonych zakosach. Pod samą przełęczą robi się trochę stromiej. Tu staję przed wyborem: podchodzić po zaśnieżonym stoku, albo dojść do skałek po lewej stronie i dostać się nimi trochę ponad przełęcz. Ta druga opcja wydaje mi się nieco bezpieczniejsza, więc decyduję się wspiąć po kamieniach. Nie jest to szczególnie trudne, ale i tak końcówkę tej drogi oceniam na bardziej wymagającą niż latem. Po paru kolejnych minutach jestem już kilka metrów nad Kościelcową Przełęczą. Stamtąd schodzę na siodło i robię chwilę przerwy przed ruszeniem w stronę szczytu. Przy okazji, mogę podziwiać wąską, wyglądającą na bardzo stromą grań, którą z przełęczy można dostać się na wierzchołek Kościelca. Grań prowadząca na Kościelec oglądana z Kościelcowej Przełęczy. Zadni Kościelec zimą – droga od Kościelcowej Przełęczy Na wierzchołek Zadniego Kościelca mogę się stąd dostać na parę sposobów. Po pierwsze, mogę iść ściśle granią, co ma wycenę II i przy moich umiejętnościach zdecydowanie odpada. Po drugie, da się iść granią, ale obejść to dwójkowe miejsce. Zostaje wtedy wycena I. Latem (no dobra, jesienią, ale nie było tu wtedy śniegu) się tak bawiłem, dziś stawiam jednak na bezpieczeństwo i wybieram trzecią opcję: całkowite obejście grani od strony Doliny Zielonej Gąsienicowej. Ta droga powinna mi zająć jakieś 5, maksymalnie 10 minut. Teraz widzę nawet pojedyncze ślady kogoś, kto także decydował się na ten wariant. Po krótkim postoju odbijam więc prawo i zaczynam odchodzić graniowe skałki. Droga na Zadni Kościelec – wariant z obejściem grani. Choć odcinek jest lekko eksponowany, nie sprawia mi praktycznie żadnych trudności. Ślady przez moment prowadzą w miarę poziomo, potem zaczynają się wznosić do góry. Tu na moment tracę pewność – to już na szczyt, czy dopiero jakieś dojście do grani po obejściu pierwszych trudności? Postanawiam jednak sprawdzić, trzymając się założenia, że zawsze mogę zawrócić. Przejście lekko eksponowanym zboczem poniżej grani Zadniego Kościelca. W tle mam całkiem niezły widok na Niebieską oraz Zawratową Turnię. Odbicie w stronę wierzchołka. Tu należy się kierować w stroną krótkiego, niezbyt stromego żlebu. Wątpliwości szybko się rozwiewają. Tak, to już szczyt, dobrze pamiętam to podejście. Bez śniegu wydawało mi się nieco bardziej strome, ale może to tylko kwestia większego obycia z takim terenem. Ostatnie podejście pomiędzy wierzchołki Zadniego Kościelca. Krótki żleb wyprowadza mnie pomiędzy dwa, położone blisko siebie wierzchołki. Nie wiem, który jest wyższy, więc wejdę oczywiście na oba. Jako pierwszy, postanawiam zdobyć ten południowy, który wydaje się nieco łatwiejszy. Daję radę się tam dostać bez żadnej pomocy rąk. Chwilę później przechodzę też na północny, co wymaga odrobinę większej sprawności (parę pojedynczych metrów o wycenie 0+). A więc, udało się! Zadni Kościelec zdobyty zimą i tak na dobrą sprawę, nie było to jakoś szczególnie trudne. Poziom zbliżony do wejścia letniego, choć warto pamiętać, że dzisiejsze warunki są dość dobre, a ślad założony był niemal na wszystkich odcinkach. Widok z Zadniego Kościelca w stronę Kościelca. Jest około ósmej, na tamtym szczycie nie ma jeszcze nikogo. Spojrzenie w kierunku Orlej Perci. Wschodnia grań Świnicy, na który da się zauważyć (od lewej) Zawratową Turnię, Niebieską Turnię, Gąsienicową Turnię, a także główny i taternicki wierzchołek Świnicy. Na północnym – zachodzie widzę Dolinę Zieloną Gąsienicową, a w oddali między innymi Giewont, Kasprowy Wierch i Czerwone Wierchy. Zejście z Zadniego Kościelca Po spędzeniu kilku miłych chwil na wierzchołku (w sumie to na dwóch wierzchołkach) postanawiam schodzić. Ostrożnie dostaję się do żlebu, potem zaczynam się obniżać do miejsca, gdzie da się skręcić. Stamtąd ruszam ku Kościelcowej Przełęczy po własnych śladach prowadzących poniżej grani. Zejście tym krótkim żlebem między wierzchołkami. Powrót na Kościelcową Przełęcz. Wracam właściwie tą samą drogą, z jednym tylko odstępstwem. Pod koniec, z czystej ciekawości, wchodzę na grań i to nią pokonuję ostatnie metry. Jest odrobinę trudniej, muszę sobie nieco pomóc rękami, ale przy okazji mam z tego trochę frajdy. Na przełęczy robię krótki postój, po czym skręcam w lewo i zaczynam zejście. Tym razem wybieram wariant ze stromym zboczem, bez pchania się na skałki. Nie jest źle, choć oczywiście trzeba mocno uważać, bo ewentualnie poślizgnięcie trudno byłoby w takim terenie wyhamować. Kawałek dalej zbocze staje się nieco łagodniejsze. Schodzę szybko, bez większych problemów, znów trzymając się trawek – tam, gdzie to oczywiście możliwe. Tylko na paru odcinkach czuję, że pod cienką warstwą śniegu mam tę niefajną, gładką skałę. Zejście z Kościelcowej Przełęczy. Po kilkunastu minutach jestem już pod ścianą, przy wydeptanej ścieżce między Karem a Mylną Przełęczą. W tym miejscu spotykam dwóch innych pozaszlakowców, którzy też udają się na Zadni Kościelec. Chwilę gadamy, pokazuję im drogę na szczyt oraz opisuję warunki na podejściu. Potem skręcam w lewo i ruszam ku drugiemu z moich dzisiejszych celów. Wejście na Mylną Przełęcz zimą Dalsza droga wciąż jest przetarta, choć śladów nie ma wiele. Najbliższy odcinek nie jest szczególnie wymagający. Idę w poprzek zbocza, pod stromymi ścianami Zadniego Kościelca. Choć tak na dobrą sprawę, zimą bezpieczniej jest pokonywać ten fragment w płaskim terenie poniżej ściany. Problem w tym, że przy dzisiejszym śniegu byłoby to o wiele bardziej forsujące niż skorzystanie z już istniejącego śladu. A, że poziom zagrożenia lawinowego nie jest wysoki („niska dwójka”), to decyzja nie jest trudna. Droga na Mylną Przełęcz, fragment tuż za zejściem z Kościelcowej Przełęczy. Na kolejnym odcinku ścieżka nieco się obniża, by ominąć strome składki w ścianie po lewej stronie. Potem znów do góry, na pierwsze, nieco bardziej wymagające podejście. Kolejny kawałek z obejściem kilku skałek oraz skrętem na podejście po lewej stronie. Za zakrętem nadal trzymam się blisko ściany Zadniego Kościelca. Gdzieś w tym miejscu zaczynam się też zbliżać do innej pary, która ruszyła na Mylną Przełęcz przede mną. Ich tempo jest jednak dość wolne, więc wyprzedzenie jest pewnie tylko kwestią czasu. Łatwe odcinki za mną, teraz będzie już głównie pod górę. Po chwili intensywnej wspinaczki, droga nieco łagodnieje i oddala się od ściany. Skręcam lekko w prawo, obierając kurs na zbocze znajdujące się za kolejną grupą skałek. Tu w końcu wyprzedzam wspomnianą przed chwilą dwójkę. Nieco łagodniejszy odcinek drogi. Tu trzeba przejść za skałki, a potem odbić w lewo, do góry. Za skałkami zaczyna się kolejna stromizna. Ślady prowadzą tu zakosami, których z sumie nie potrzebuję, ale i tak korzystam, by uniknąć zakładania nowego śladu w zapadającej się pokrywie. Przełęcz już widać, trzeba tylko pokonać ostatnie strome podejście. Stopniowo zbliżam się do przełęczy. Tu rośnie niepewność przed tym, co czeka mnie na ostatnim odcinku. Latem jest on stromy i według niektórych wyceniany na I (dla mnie to bardziej coś pomiędzy 0+ a I). Jak będzie zimą? Czy w ogóle uda mi się tam wejść? Okazuję się, że… trudności gdzieś zniknęły. Śnieg ładnie wygładził to zbocze i zmniejszył jego nachylenie. Końcówkę pokonuje więc bez problemu, ani razu nie musząc pomagać sobie rękami, czy wbijać w pokrywę dziobu czekana. Stoję teraz na głównym siodle Mylnej Przełęczy, podziwiając rozciągające się z niej widoki. Największe wrażenie robi oczywiście grań po obu stronach, a także północna ściana Świnicy. Po krótkim postoju postanawiam przemieścić się na drugie siodło, położone nieco wyżej i odgrodzone kilkumetrową skałką. Można po mniej przejść górą albo przetrawersować od strony Doliny Zielonej Gąsienicowej. Dziś decyduję się na rozwiązanie pośrednie, początkowo idąc bokiem, a potem już ściśle granią. Szczerze mówiąc, to chyba najbardziej wymagający odcinek całej jest wycieczki (nieobowiązkowy dla kogoś, kto chce jedynie „zaliczyć” tę przełęcz). Na pierwszym planie skałka rozdzielająca siodła przełęcz, dalej grań Zawratowej Turni. W prawej części zdjęcia widać też Niebieską Turnię. Po przedostaniu się na drugie siodło Mylnej Przełęczy mam nieco lepszy widok na grań prowadzącą w stronę Zadniego Kościelca. Jestem także blisko wejścia na grań Zawratowej Turni, którą miałem okazję przejść w zeszłym roku. Stąd widzę nawet, że prowadzą na nią jakieś ślady, jednak ich przebieg nieco różni się od znanego mi, letniego wariantu. Widok na Zadni Kościelec z południowego siodła Mylnej Przełęczy. Stromy początek grani prowadzącej w stronę Zawratowej Turni. A tutaj jeszcze fragment Orlej Perci. W tym miejscu robię kolejną, kilkuminutową przerwę, po czym wracam na główne siodło. Trawa to chwilę, a gdy uda mi się tam dotrzeć, zaczynam rozmowę z jednym z członków wyprzedzonej niedawno ekipy. Okazuje się, że są to wspinacze, zamierzający pokonać dziś całą Grań Kościelców. Cóż, może za parę lat takie przejścia będą też w moim zasięgu. Póki co, musi mi wystarczyć wizyta na samej przełęczy. Zejście do Doliny Zielonej Gąsienicowej Ze względu na wiejący dziś, umiarkowanie silny wiatr, dość szybko podejmuję decyzję o zejściu. Powrót będzie po tej samej trasie co wejście, docelowo gdzieś w pobliże przełęczy Karb. Obracam się w stronę Doliny Zielonej Gąsienicowej i ruszam w dół. Sprawnie wytracam wysokość, a miękki śnieg, który niezbyt pomagał w drodze do góry, teraz przyjemnie wyhamowuje moje kroki. Zejście z Mylnej Przełęczy. Pokonuję największą stromiznę, potem odbijam w prawo i zmierzam w stronę skałek opadających z Zadniego Kościelca. Tam schodzę jeszcze kawałek, a następnie trafiam w miejsce, gdzie trzeba odzyskać trochę wysokości. Powrót pod ścianą Zadniego Kościelca. W pewnej chwili docieram do miejsca, gdzie droga z Mylnej Przełęczy spotyka się z tą prowadzącą z Kościelcowej Przełęczy. Tu idę nadal prosto, pokonując jeszcze niedługi odcinek w stronę Karbu. Wkrótce jestem już przy tym kamiennym zboczu, którym kilka godzin wcześniej podchodziłem pod ścianę. Odbijam w lewo i zaczynam umiarkowanie strome zejście. Niestety, w paru miejscach dane jest mi przypomnieć sobie o zapadającym się śniegu między głazami. Czasem noga potrafi wpaść nawet po kolano. Zejście po pełnym kamieni zboczu. Lada chwila będę już na w miarę płaskim terenie. Po kilku minutach docieram do podstawy zbocza. To inne miejsce, niż to, w którym wcześniej schodziłem ze szlaku, jednak nie ma to teraz większego znaczenia. Skręcam w prawo i ruszam przez siebie z zamiarem dotarcia do turystycznej ścieżki. Gdy ją znajduję, zatrzymuję się na moment, by ściągnąć kask oraz przypiąć czekan do plecaka. Raki póki co zostają, ale resztę raczej się już nie przyda. Ok, wróciłem do szlaku. Tyle, że on ma w zimie więcej niż jeden wariant. Tworzą się skróty, obejścia, swoje dokładają też skiturowcy swobodnie poruszający się po okolicy. W efekcie, cała dolina jest pocięta dziesiątkami, jak nie setkami różnych śladów. Sam też ulegam pokusie, by szybciej dostać się do schroniska. Idę więc za śladami prowadzącymi bliżej zbocza Małego Kościelca. Gdy one się kończą, podążam za lekko utwardzonym odciskiem nart. Początkowo idzie dobrze, ale w końcu zaczynam żałować tej decyzji. Sporo tu kosówki, w której od czasu do czasu lądują moje nogi. Czasem potykam się wręcz co kilka kroków. Rośnie zmęczenie, a ja zaczynam szukać wygodnej opcji, by dostać się do normalnego szlaku. Jakiś mój improwizowany wariant powrotu na Halę Gąsienicową. Ostatecznie się udaje, ale dopiero w miejscu, które i tak leży dość blisko schroniska. Trochę przekombinowałem. Trudno, będzie wniosek na przyszłość. Powrót do Kuźnic Po przejściu kilkuset metrów trafiam z rozdroże, gdzie mogę albo iść w stronę Murowańca, albo od razu skręcić w stronę Kuźnic. Wybieram to drogie, co wymusza jeszcze chwilę podejścia, po którym trafiam na znaną z pięknych widoków Halą Gąsienicową. Przechodzę przez Halę, mijając trochę tutejszych zabudowań, a następnie zaczynam kolejne podejście. Gdy dobiega końca, docieram na dość płaską Królową Rówień. Za nią jest jeszcze chwila w dół, a potem kolejne skrzyżowanie, gdzie do wyboru są dwa warianty zejścia do Kuźnic. Dojście do Przełęczy między Kopami. Dziś wybieram wariant przez Boczań, prowadzący niebieskim szlakiem. Skręcam w prawo i zaczynam schodzić długim, łagodnie nachylonym grzbietem. W pewnej chwili pojawia się las, którym pokonuję resztę tego szlaku. Odcinek jest łatwy, choć dziś okropnie oblodzony. Niestety, nie chce mi się zakładać ściągniętych w okolicy schroniska raków, co przypłacam efektowną wywrotką i podrapaną dłonią. W Kuźnicach jestem około 11:40. Wcześnie, nawet bardzo. Gdyby nie mocno grzejące słońce i coraz bardziej rozmiękczona pokrywa, pewnie zdecydowałbym jeszcze dorzucić coś do tej wycieczki. Ale w takich warunkach? Szkoda się męczyć, nie warto ryzykować. Wrócę kiedy indziej. A póki co, wsiadam w busik, czekam chwilę na odjazd i przemieszczam się do Zakopanego. Tam kolejny przestój, potem przesiadka na kurs do Krakowa i w miarę sprawny powrót do domu. Zadni Kościelec i Mylna Przełęcz w zimie – podsumowanie Choć oba te miejsca już kiedyś zdobyłem, fajnie było je poznać w zimowej odsłonie. A ponieważ udało mi się trafić na całkiem niezłe warunki, to wejście nie sprawiło jakichś większych problemów. Część trasy okazała się nawet łatwiejsza niż latem. Tak w sumie, to dla mnie było to jedno z najbardziej satysfakcjonujących przejść tego sezonu. Tatry zimą, Tatry poza szlakiem – moje dwa ulubione motywy połączone podczas jednej wycieczki. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni. Nie wiem, czy uda się jeszcze w tym roku, ale kiedyś, wraz z rozwojem umiejętności, na pewno jeszcze do tej koncepcji wrócę.
Jak tam będzie? Jakie będą trudności? Jacy są Gruzini? Co mnie tam spotka? Jakie są szlaki górskie w Gruzji? – takie pytania zadawałem sobie jeszcze przed odlotem w drodze na Kazbek. Długo szukałem chętnych osób, które miałyby podobny cel podróży, jak ja. Ostatecznie nie znalazłem nikogo. Pojechałem samemu w nadziei, że poznam jakąś ekipę na miejscu i dołączę do niej. Nie obawiałem się kwestii bezpieczeństwa, a raczej tego, jaka będzie Gruzja. To państwo stało się dla mnie nowym polem do działania, ale bardzo nieznanym. Do samolotu wsiadałem w krótkich spodenkach, ponieważ w czerwcu temperatura w Tbilisi nierzadko przekracza 30°C. W samolocie przed lądowaniem ogłoszono, że na miejscu jest +22°C o rano, więc spodziewałem się upałów. Wiedziałem, że jeśli w nocy jest ciepło, to za dnia musi być przynajmniej 32°C. Od dwudziestu lat prowadzę statystyki pogodowe, więc oczekiwany przedział temperaturowy przyjąłem na podstawie doświadczenia. Zastanawiałem się również nad wyborem linii lotniczej. Wybrałem Polskie Linie Lotnicze LOT, ponieważ cenowo wypadały znacznie lepiej niż tanie linie, które życzyły sobie dużych dopłat za bagaż. Swój plecak przygotowywałem starannie tak, żeby mieścił się w ramach przepisów wszystkich przewoźników, którymi miałem polecieć w niedalekiej przyszłości. Ekwipunek ważył 21,6kg. Bagażu podręcznego nie miałem ze sobą – jedynie aparat-lustrzankę. W celu zredukowania wagi bagażu, postanowiłem, że jedzenie i wodę w całości kupię na miejscu - w Gruzji. Musiałem jeszcze zdobyć walutę gruzińską. I tutaj małe słowo przestrogi: w czasie wyprawy kurs dolara wynosił około 3zł (dzisiaj około 3,80-4,00zł). Należy bardzo uważać, gdzie wymieniamy pieniądze, ponieważ lotniskowe kantory są nastawione na duże zyski. Polskie lotnisko w Warszawie miało niezwykle oszukany kurs, bo za 1 dolara brali aż 3,70zł! Sprzedaż dolara odbywała się za 2,30zł. Pomyślałem, że z 3000zł zniknie mi aż całe 700zł! To ewidentnie za dużo! Zasada jest prosta - wymieniaj tylko tyle, aby wystarczyło ci na taksówkę do Tbilisi, lub ewentualnie na posiłek po przylocie, a resztę pieniędzy lepiej zamienić gdzieś na mieście. Jeszcze lepiej odkupić walutę od kogoś w Polsce, na kilka dni, tygodni przed zaplanowaną wyprawą. Dlaczego podałem dość dużą kwotę 3000zł? Ponieważ zabrałem ze sobą 1000$ amerykańskich. Po ewentualnym wejściu na Kazbek, chciałem przenieść się do Rosji, w celu wejścia na Elbrus. Praktyka okazała się zupełnie inna. Na cały mój pobyt w Gruzji zamieniłem tylko 300$, z czego i tak 100$ mi zostało… A czym lata LOT do Gruzji? W czasie mojej wyprawy leciałem Embraerem 190. To mały samolot wyprodukowany w 2011 roku z 112 miejscami, ale bardzo wygodny, czysty i co najważniejsze robiący pozytywne wrażenie. Ciągle widać, że LOT nie poprawił jakości obsługi pomimo upływu lat - niezmiennie na pokładzie podają tylko Prince Polo i wodę mineralną, podczas, gdy inne linie lotnicze (regularne) podają przyzwoity posiłek. W trakcie rejsu podziwialiśmy piękne burze z góry. Widzieliśmy dziesiątki strzałów w niebo, gdzieś z dala od nas. Byłem zachwycony tym zjawiskiem. Samolot przyleciał do Tbilisi z 15-sto minutowym opóźnieniem, wynikającym z opóźnionego startu. Dla nas każda minuta opóźnienia była na rękę, ponieważ wylądowaliśmy po czwartej rano. I tak nic nie jeździło o tej porze. Pomimo, że jesteś obcokrajowcem, obsługa lotniska wita cię bardzo gorąco, ciesząc się, że odwiedzasz ich skromny kraj. Już w tym momencie poczujesz, że Gruzja jest szczególnym krajem i będzie się działo wiele pozytywnych rzeczy! Polacy przechodzą bardzo szybko i sprawnie kontrolę paszportową. Dosłownie, jakbyś był obywatelem Gruzji. Do paszportu dostajesz trochę większy niż sam dokument mini folder turystyczny z życzeniem, aby ten pobyt był dla ciebie niezapomniany. Po odbiorze bagażu, od razu podchodzą do nas tak zwani naganiacze i proponują taksówkę. O rano warto podjechać do Tbilisi Didube taksówką, ponieważ kosztuje 30 GEL. Jeśli nie będziesz się targować, mogą podwyższyć koszt do 45 GEL, pomimo, że na murze jest napisane: "taksówki do Tbilisi kosztują 25-30 GEL". Wybrałem jedną z nich, bo nie chciało mi się czekać aż trzy godziny do pierwszego autobusu nr 37, który za 0,5 GEL miał pojechać do miasta. Taksówkarz od razu zapytał skąd jestem. Po usłyszeniu słowa ‘Poland’, od razu powiedział: aaaa Lech Kaczyńcki! [nazwisko wymówił przez literę "c"]. Od razu poczułem się lepiej, ponieważ po angielsku zaczął opowiadać o Sakartwelo, czyli Gruzji. Dodatkowo wybrał trasę przez… ulicę Lecha Kaczyńskiego, która tutaj jest oznakowana tak samo, jak tablica z napisem "Wrocław" na autostradzie A4… Miałem wrażenie, że to „najświętsza” ulica w Tbilisi, skoro "musieli" ją oznaczyć największą tablicą, jakich w Polsce używa się do tworzenia drogowskazów z nazwami największych miast... Bardzo się zdziwiłem, że w Gruzji jest taka ulica… Po dotarciu na miejsce taksówkarz podpowiedział, skąd odjeżdżają marszrutki oraz inne taksówki do Kazbegi. PRZYJAZD DO GRUZJI I DOJAZD DO KAZBEGI (STEPANTSMINDA) Po przyjeździe na miejsce, Didube wyglądało jak pobojowisko. Walały się tysiące papierów, opakowań, skrzyń i kartonów. Didube to nie tylko dworzec, ale przede wszystkim wielki targ - w większości warzywny i owocowy. Miejsce odstraszało, jak w komunistycznym, zaniedbanym mieście. Mimo wszystko, czułem się bezpiecznie. Za chwilę zauważył mnie jakiś starszy pan po 70-tce. Przedstawił się jako rodowity mieszkaniec Kazbegi (od 2007 roku Stepantsminda) i zaproponował mi przejazd za… 15 GEL (GEL=lari, czyli waluta Gruzji) do Kazbegi. Od razu się zgodziłem i wsiadłem do jego auta. Powiedział, że jeszcze poczekamy na dwie osoby i pojedziemy. Odpowiadała mi taka opcja, ponieważ cena była wyjątkowo niska. Dodatkową atrakcją miał być postój na zwiedzanie Annanuri i Gudauri. Zastanawiałem się tylko, czy cały kurs jest dl niego w ogóle opłacalny. Najwidoczniej tak, skoro codziennie przyjeżdżał do Tbilisi. W samochodzie czekałem tylko 36 minut. Zyskałem półtora godziny, ponieważ pierwsza marszrutka odjeżdzała po rano. Wcześniejszego środka transportu do Stepantsminda nigdzie nie ma. W trakcie oczekiwania na pozostałą dwójkę, powiedziałem, że gdzieś wyczytałem, że kiedy wsiądziesz do gruzińskiego transportu, to zawsze spotkasz Polaków. Długo nie musiałem czekać. Do kompletu dosiadło się młode małżeństwo z Polski oraz obywatel Korei Południowej. Kierowca jechał spokojnie i przepisowo, więc czułem się zrobił pierwszy przystanek w Annanuri. Znajduje się tu piękny zamek i jezioro dające możliwości fotografom. Na miejscu spotkała nas pierwsza ciekawa sytuacja. Cztery odpoczywające psy od upałów, wyglądały tak, jakby ktoś porzucił cztery martwe psy na ulicę. Na szczęście tylko leżały. Po zwiedzeniu okolicy pojechaliśmy dalej – za Gudauri, gdzie mieści się budowla, w pewnym sensie przypominająca Koloseum. Jest to okrągły, wysoki mur z kolorowymi malowidłami, z półkolistymi wejściami, dającymi wspaniałe widoki na Kaukaz. Odtąd rozpoczynały się naprawdę wysokie góry. Pogoda sprzyjała. Podziwialiśmy ośnieżone góry, które poniżej porastały wyjątkowo zielone trawy. Nie widzieliśmy w ogóle żadnych lasów. Ogrom trawiastych polan i soczysta zieleń wręcz uspokajały człowieka. Od teraz czuliśmy, że jesteśmy gdzieś daleko od cywilizacji i wszelkich jej problemów. W samochodzie szybko powstało hasło: "czym bardziej się wgłębiamy w góry, tym jest piękniej!". Z każdą minutą widoki stawały się coraz bardziej niesamowite! Dodatkową atrakcją okazały się krowy, które na Drodze Wojennej (coś na wzór naszej Zakopianki) leżały na środku pasa ruchu i wcale nie miały zamiaru się stamtąd ruszać. Standardem jest, że krowy chodzą środkiem drogi i kierowca musi je omijać… Dodatkowo jakiś pasterz, mający przypuszczalnie tysiąc owiec, przeprowadzał całe stado przez drogę… Wyglądało, jak wielkie wody lub potężny wodospad bawełny, przelewający się ze zbocza na zbocze. Podziwialiśmy piękny widok, który obowiązkowo musiał być uwieczniony na zdjęciach. Trochę mnie dziwiło, że podobne rzeczy dzieją się na strategicznej drodze, która jest przecież drogą tranzytową pomiędzy Rosją, a Armenią. Cała żywność dostarczana do Armenii jest przewożona tą właśnie drogą. Nie ma innej. Miałem wrażenie, że zwierzęta mają pierwszeństwo i są "święte". Nawet TIR-y z innych krajów czekały na "święte krowy". Za kilka minut zwiedzaliśmy gruzińskie "Koloseum". Widok na góry Kaukazu z "Koloseum" należy do jednych z najpiękniejszych. Po 15min pojechaliśmy już do Stepantsminda. Właśnie tutaj widzieliśmy pierwsze czterotysięczniki. Przecinał je niewielki pas chmur, dodając im jeszcze większego uroku. Obowiązkowo musieliśmy wykonać mnóstwo zdjęć. W drodze widzieliśmy jeszcze czołg stojący gdzieś pod krzakami, po lewej stronie drogi. Dojeżdżam do Gudauri Setki owiec "zalewają" międzynarodową drogę Gudauri - słynne "Koloseum" pokazujące za pomocą malowideł historię Gruzji oraz wspaniałe widoki z tego miejsca. Trawy w czerwcu są soczystozielone, ale wszystkie aparaty firmy Canon serii cztero-, trzy- i dwucyfrowej, z literką "D" na końcu, niestety zieloną barwę odwzorowują jako jesienne odcienie, stąd nie jestem zadowolony ze zdjęć. Jadąc do Gruzji, lepiej zabrać ze sobą inne aparaty, niż wspomniane przed chwilą, żeby uniknąć rozczarowania. WYPRAWA NA KAZBEK W STEPANTSMINDA Na miejscu pożegnaliśmy się z kierowcą i dalej zacząłem rozglądać się po okolicy. Kolejni taksówkarze proponowali podjazd do Tsminda Sameba za 40 GEL. Zapytałem ich o gaz, który teraz był mi najbardziej potrzebny. Nastał moment, kiedy zacząłem kompletować wszystko do wyprawy na Kazbek. Potrzebowałem zapasów jedzenia na 10 dni, na wypadek, gdybym musiał przeczekać w Meteostacji na wypadek załamania pogody. Najpierw poszukałem lokalnego sklepu, gdzie mógłbym zakupić dużo żywności. Wypatrzyłem jakiś szyld z gruzińskimi napisami. Na półkach leżało trochę towaru, a starsza pani liczyła wszystko.... na liczydle. Bardzo podobał mi się klimat tego miejsca… Kiedy zauważyłem gruziński chleb kosztujący zaledwie 70 tetri, czyli 0,7 GEL wziąłem aż 3 bochenki. Czytałem, że jego główną właściwością jest dobry smak oraz wytrzymałość. Można go trzymać luzem przez 7 dni na powietrzu i nadal będzie świeży! Właśnie czegoś takiego potrzebowałem wysoko w górach. Kupiłem "tylko" trzy bochenki, ponieważ na tyle pozwalało mi miejsce w plecaku. Z pewnością zabrałbym z pięć sztuk. Dodatkowo wziąłem kilogram makaronu wyprodukowanego w Iraku, rosyjskie ciastka oraz jakieś mięso konserwowane i czekolady. Za wszystko zapłaciłem nieco ponad 5 GEL. Trochę mało, jak na coś, co miało wystarczyć na 10 dni… Dodatkowo wziąłem gruzińską lemoniadę, którą bardzo polecam. Jej smak jest niepowtarzalny, a i sama butelka przyda ci się na akcję górską, gdy będziesz musiał nosić wodę. Ze sklepu udałem się ponownie do taksówkarzy, z kartką z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? – znaczy to „czy można kupić tutaj gaz?” i zdjęciem butli Coolemana. Jeden z taksówkarzy pokręcił głową i powiedział, że nie ma gazu w całym mieście. Po chwili jednak krzyknął przez całą ulicę i z drugiej strony, inny taksówkarz podszedł do mnie, pokazując, abym wsiadł do jego samochodu. Miał mnie zawieźć do jego domu. Ponoć posiadał mnóstwo gazu turystycznego. Do samochodu wsiadłem bez zawahania. Dojechaliśmy pod jakąś nieznaną mi chałupę z metalową bramą. Za chwilę, zza stodoły, wyłonił się kierowca z butlą gazu Coolemana 445g. Ucieszyłem się i od razu kupiłem ją za 30 GEL. Może duża cena, ale właśnie taka była mi potrzebna i nie chciałem tracić czasu na kolejne poszukiwania. Jeśli przyjechałeś na miejsce później (po i stoją już marszrutki, zapytaj kierowców o gaz. Każdy z nich wozi po kilka butli w bagażniku i nimi handlują. Poczuli biznes i wiedzą, czego nam-turystom potrzeba. Zapłaciłem za butlę i udałem się w kierunku słynnego kościółka. Kierowca zaznaczył jeszcze, że jak będę wracał z wyprawy, abym z powrotem przyniósł mu pustą butlę. Oni je napełniają i ponownie sprzedają. W drodze do Tsminda Sameba przechodziłem przez "dzielnicę" Gergeti. Właśnie tam warto zrobić zakupy w jedynym sklepiku tej części wioski. Ceny są dwukrotnie niższe a i mamy duży wybór towaru. Droga do kościółka jest niezwykle malownicza i piękna. Rzędy gór, osnute niewielką warstwą chmur, z każdym metrem wysokości stawały się coraz bardziej majestatyczne! Co chwilę przystawałem, by wykonać zdjęcie. W drodze nie tylko podziwiałem ogromne góry, które na odcinku 2km wznoszą się aż 3300m do góry, ale przede wszystkim niezwykle ukwiecone polany, które bardzo uspokajają. Chciałoby się, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Do kościółka można iść oficjalną drogą, którą jeżdżą taksówkarze (bardzo dziurawa), ale przypomina ona raczej rajd Paryż–Dakar. Lepiej udać się widoczną ścieżką, wydeptaną na zboczu góry, dzięki czemu znacznie skrócimy trasę. Niestety jest bardzo stroma. Wybrałem drugą opcję, ze względu na turystyczny charakter dzikiego "szlaku". Pamiętajmy, że żadna ścieżka nie jest znakowana, dlatego każdą dróżkę można nazywać "szlakiem". We wiosce Stepantsminda Na poziomie Tsminda Sameba TSMINDA SAMEBA, PRZEŁĘCZ ARSHA 2944 m Po długim wysiłku dotarłem do Tsminda Sameba. Podziwiałem widok, który pokazywano w każdym folderze o Gruzji. Rzuciłem plecak na trawę, wyciągnąłem gruziński chleb i lemoniadę. Jedząc mój pierwszy posiłek, rozkoszowałem się wspaniałymi widokami. Spoglądałem w stronę Kazbeku, który z wioski wyglądał powalająco! Zdecydowanie górował nad wszystkim, a swoją bielą przyciągał wielu turystów. Modną trasą stało się podejście do Przełęczy Arsha 2944 m skąd widać ogromny lodowiec Gergeti. Wszyscy nie mający dużych plecaków właśnie tam dochodzili i podziwiali piękny widok. Od każdego mogłeś usłyszeć: "byłem pod lodowcem". W rzeczywistości droga do lodowca była jeszcze daleka… Pod kościółkiem spotkaliśmy kilku Polaków pytających o mój cel wyprawy. Dziwili, że idę na Kazbek... Do przełęczy Arsha podchodziłem powolnym, ale równym krokiem. Plecak ważył 30kg. Strome podejścia odczuwałem za każdym razem. Od przełęczy pod Tsminda Sameba nie wiadomo nawet, którędy iść – żadna ścieżka nie jest oznaczona. Mamy dwie możliwości: można pójść szeroką drogą, która przebiega obok pojedynczego gospodarstwa, przecinając dolinę pomiędzy zboczami, albo od razu rozpocząć podejście zalesionymi grzbietami po prawej stronie na granicy lasów i polan. O ile druga opcja wydaje się bardziej męcząca i trudniejsza, to jednak jest to jedyna właściwa opcja, ponieważ szybko zyskujemy wysokość oraz… idziemy właściwą drogą. Idziemy słabo wydeptanymi ścieżkami w trawie tak, żeby jak najszybciej wejść na zalesiony grzbiet. Pierwsza opcja na początku wygląda bardzo obiecująco, ale droga za gospodarstwem szybko się kończy. Nie osiągając żadnej wysokości, nagle musimy podchodzić po bardzo stromym zboczu, w trawie, która nie trzyma się dobrze podłoża. Wybrałem drugą możliwość, ze względu na widoki i szybkie zdobywanie wysokości. Pożegnałem się z przypadkowo spotkanymi ludźmi i pomału rozpocząłem podejście do przełęczy Arsha. Odtąd, słaba ścieżka, przecinająca niskie krzaki prowadzi w podobnym terenie. Po blisko trzech godzinach dotarłem na przełęcz. Poznamy ją po kamiennym murku, na którym umieszczono biały krzyż. Cała konstrukcja jest górską kapliczką. Drugim znakiem rozpoznawczym jest wypłaszczenie terenu i widok na lodowiec. Pozostały około cztery godziny do zachodu słońca, dlatego rozglądałem się za miejscem noclegowym. Brakowało potoku, czy nawet małego płatu śniegu, z którego mógłbym pozyskać wodę. Jedyne źródło znajdowało się pod kościółkiem, lub w okolicach Saberdze - około godzinę drogi stąd, w kierunku lodowca. Saberdze, to "nieformalne" pole namiotowe, na płaskim terenie, tuż przy potoku, który musimy przekroczyć, przeskakując go. Znajduje się na wysokości około 3000 m Większość ekip zatrzymuje się tutaj, żeby przenocować. Miałem przy sobie dwa litry gruzińskiej lemoniady, więc mogłem spokojnie spać. Z ciężkim plecakiem, nie myślałem zresztą o dalszej wędrówce. Podejście do Tsminda Sameba jest bardzo wyczerpujące z dużym ciężarem. Z przełęczy schodziłem trochę niżej – do zagłębienia, do małej, trawiastej równiny, gdzie mogłem bez najmniejszych problemów rozbić namiot. Polana znajduje się około 150m od przełęczy. Dodatkową atrakcją są liczne, różnokolorowe, wiosenne kwiaty, które ozdabiają całą okolicę. Głównie z tego powodu zatrzymałem się w zagłębieniu, a nie pod Saberdze. Zachód słońca również wynagrodził mi trud wędrówki. Liczne chmury podkreślające piękno szczytów, pozwoliły mi wykonać kilka ciekawych ujęć. Zachwycałem się okolicą. Czułem, że jestem na prawdziwym urlopie z dala od wszystkiego... W drodze na przełęcz Arsha Charakterystyczny krzyż i murek, po którym poznasz, że jesteś na przełęczy Arsha Samotny nocleg na wysokości 2944 m PRZEJŚCIE PRZEZ LODOWIEC I PODEJŚCIE DO METEOSTACJI Przebudziłem się po godzinie rano. Szukałem dalszej drogi na Kazbek. Meteostacja znajduje się na wysokości 3653 m i to był mój cel na dzisiaj. Miejsce, w którym rozbiłem namiot, znajdowało się na wysokości 2944 m Informację o wysokości zdobyłem w terenie, ponieważ na jednym z kamieni wymalowano punkt wysokościowy na czerwono. Za wielkim głazem z ułożoną wieżyczką, zostawiłem część ekwipunku potrzebnego w drodze na Elbrus i w drodze powrotnej do domu. Zapakowałem wszystkie niepotrzebne teraz rzeczy do wielkiego wora na śmieci i ukryłem je pod stertą kamieni za półką skalną. W końcu odciążyłem barki i zyskałem wiele miejsca w plecaku. Od samego rana, nad lodowcem przewalały się chmury, zasłaniając trasę przejścia. Nie mogłem popatrzeć dokładnie, którędy przebiega szlak, lub chociaż umownie wyznaczony jego przebieg. Po szybkim śniadaniu poszedłem dalej – w stronę lodowca. Ścieżka pomału prowadzi na wysokość 3000 m gdzie docieramy do bazy namiotowej. Niestety, dookoła leży mnóstwo śmieci. Większość ekip zatrzymuje się tu i rozbija namiot. Spałem nieco wcześniej - na przełęczy Arsha, dlatego nie żałowałem swojego wyboru. Punkt, gdzie większość ekip rozbija namioty, jest położony na wysokości około 3000 m i nazywa się Saberdze. Zazwyczaj jest pierwszym przystankiem w drodze na Kazbek. Na miejscu widzimy dość duży, płaski teren, z pojedynczymi głazami i kamieniami, z dostępem do wody. Z ziemi wystaje rura, więc mamy ułatwione zadanie napełniania butelek. Uwaga! Woda nie nadaje się do bezpośredniego spożycia. Najpierw musimy ją przegotować, ponieważ wiele razy zdarzały się jedno-, lub dwudniowe zatrucia. W pobliżu, od roku 2018, widać drewniane schronisko, hostel (?), gdzie można przespać się w bardziej komfortowych warunkach. Niestety cena noclegów jest bardzo droga i raczej nieakceptowalna na polską kieszeń. We wrześniu 2019 roku za nocleg trzeba było zapłacić aż 100 EUR/noc w wieloosobowym pokoju! Cena piwa to aż 20 GEL (ok. 40zł). Nawet schroniska na Mt. Blanc tyle sobie nie życzą a są uważane za bardzo drrrogie! Obiekt nazywa się AltiHut. Przed wspomnianą bazą czekało mnie jeszcze przejście przez rwący potok-rzekę, o którym tyle przeczytałem. Wiele ekip opisywało ten krótki etap, jako trudny, ze względu na poszukiwanie miejsca do bezpiecznego przekroczenia mocnego nurtu rzeki. Dodatkowo odradzano czerwiec ze względu na roztopy i dodatkową ilość wód z nimi związaną. Trochę dziwiłem się wszystkim przeczytanym opiniom, ponieważ niecałe 10m dalej, idąc w górę potoku od wydeptanej ścieżki, szybko znalazłem przejście po kamieniach. Nurt był rzeczywiście silny i z pewnością porwałby człowieka. Po kamieniach przechodziłem z ciężkim plecakiem. Kiedy jest więcej osób, warto przerzucić go przez rzekę i przechodzić na lekko – będzie znacznie bezpieczniej. Za potokiem otwiera się ogromna przestrzeń moreny bocznej lodowca. Morena boczna, to najbardziej skrajna część lodowca, czyli "wysypisko" kamieni i głazów, które on utworzył poprzez jego regularne przemieszczanie się z prędkością kilku metrów na rok. Topniejący lodowiec uwalnia uwięzione w nim kamienie i głazy, tworząc "gruzowisko" lub gołoborze. Ten odcinek we mgle może być najtrudniejszą częścią w drodze do Meteostacji. W terenie jest całkowicie bezpiecznie, ale wszystko wygląda podobnie… Łatwo można zgubić trasę. Dookoła widać jedynie mnóstwo pojedynczych płatów śniegu i usypisk kamieni. Warto wypatrywać wąskiej ścieżki, wydeptanej gdzieś pomiędzy kamieniami. Wędrując przez około godzinę, ciągle widziałem to samo. Krajobraz w ogóle się nie zmieniał. Łatwo pobłądzić, gdy nie mamy widoczności. Morena boczna słynie z mgieł, dlatego warto zaczynać wcześnie rano. Mi wędrówka przypadła właśnie we mgle. Ułatwiłem sobie wyszukiwanie odpowiedniej trasy, rozglądając się za krótkimi fragmentami wydeptanych ścieżek. Łączyłem je w całość. Po pokonaniu moreny doszedłem do wielkiego płatu śnieżnego, który rozpoczyna drogę wejścia na lodowiec. Blisko 30min potrzebowałem, aby dostać się na granicę moreny bocznej i lodowca. Długim, ale niezbyt nachylonym zboczem, ścieżka bezbłędnie doprowadza pod lodowiec. Trasa wydawała mi się bardzo bezpieczna. Wystające kamienie spod płatów śniegu świadczyły o braku szczelin lodowcowych. Samo wejście na lodowiec również nie groziło wypadkiem. Droga przejścia była bardzo czytelna. Pomimo, że widziałem mnóstwo szczelin na lodowcu, to nie bałem się, ze względu na ich widoczny i jasny przebieg. Tworzyły dwa potężne skupiska, pomiędzy którymi trzeba przejść. Dodatkowo środek lodowca jest przecięty potężnymi szczelinami, tworzącymi równoległe linie, jak gdyby ktoś wydrapał je wielkimi pazurami. Zalecana trasa przez lodowiec przebiega pomiędzy skupiskami szczelin. Najbardziej martwiłem się o przejście z lodowca na drugą stronę – w stronę schroniska. Moje obawy również szybko zostały rozwiane. Odpowiedni punkt tworzą dwa usypiska ziemi i kamieni, gdzie ścieżka wręcz intuicyjnie nakazuje iść tylko tamtędy. Nawet nie spostrzegłem, kiedy lodowiec się skończył. Teraz szedłem w kamienistym terenie po jego drugiej stronie. Ponownie jesteśmy na morenie bocznej. Odtąd wpadnięcie do szczeliny nam nie grozi - przynajmniej do Meteostacji. Pomimo, że widać "schronisko" na wyciągnięcie ręki, to trzeba skręcić mocno w lewo i w całości obejść strome zbocze, które widać przed tobą. Wyraźna ścieżka właściwie poprowadzi do celu. Szlak jest bardzo sypki, dlatego umęczymy się trochę bardziej podczas nieplanowanych poślizgów na kamieniach. Charakterystyczne szczeliny lodowcowe, kiedy idziemy do Meteostacji Zejście z lodowca na morenę prowadzącą do Meteostacji METEOSTACJA Dotarłem do Meteostacji. Można powiedzieć, że wszedłem od zakrystii. Trochę naszukałem się wejścia do budynku, ponieważ nie wiedziałem, czy w ogóle to "schronisko" jeszcze funkcjonuje. Wejście znajduje się od strony kolorowo pomalowanej ściany. W środku nie ma wody ani prądu, dlatego trzeba wyciągnąć czołówkę i świecić w korytarzu. Obiekt jest starą i poczciwą konstrukcją z 1939 roku i raczej nic od tamtego czasu się nie zmieniło... Wszystko jest stare, a ściany przypominają te z najmroczniejszych horrorów. Obsługa schroniska znajduje się za trzecimi drzwiami, po lewej stronie. Za nocleg życzą sobie 30 GEL. Wpisujemy się na listę gości i dostajemy kartę pobytu. Zdziwicie się, gdy na 30 wpisów zobaczycie 28 napisów POL… Według agencji turystycznej Mountain Freaks aż 70% wypraw to Polacy. Na drugim piętrze znajdziemy kuchnię, gdzie można palić gaz i przygotowywać posiłki. Wodę nabierzemy z rury, która jest wbita do śnieżnika (wieczny płat śniegu) po lewej stronie, z tyłu schroniska na zewnątrz. W drugiej połowie czerwca nawet w nocy woda wypływa już nieprzerwanie. Zamarza jedynie okolica, przez co jest bardzo ślisko. Tworzy się lodowisko. Właśnie tam uzupełniałem swoje zapasy wody. Pamiętajmy, że Meteostacja nie jest schroniskiem, a jedynie schronem! Nie oczekujmy wygodnych łóżek i zadbanych pokoi. Śpimy w szarych, surowych pomieszczeniach z drewnianymi pryczami. Od roku 2018 na miejscu działa mała kuchnia, gdzie za wysoką cenę możemy kupić obiad, piwo lub przekąski. Obiad kosztuje aż 78 GEL, czyli blisko 160zł! Piwo, to koszt 18 GEL, czyli około 37zł! Dowiedziałem się od miejscowych przewodników działających w agencji Mountain Freaks, że obiady są niskiej jakości i można się nawet rozchorować. Za tak wysoką cenę, ewidentnie nie polecam... W pokojach albo nie ma łóżek, albo są – z drewna, pokryte metalową siatką, przez co się zapadasz. Widok "niezwykłych" ścian, jak z horroru, dodaje odpowiedni klimat temu miejscu. Przy odrobinie szczęścia znajdziesz nawet dużo gazu (ja znalazłem 3 butle Coolemana po 445g każda). Zupełnie sam wybrałem pierwszy pokój od drzwi wejściowych. Niestety w tym pomieszczeniu najbardziej wiał wiatr, a okna wydawały przy tym bardzo donośny dźwięk (gwizd). Nieplanowanie, przez kolejne cztery dni, przypadło mi tu nocować, ze względu na niesprzyjającą pogodę. Pierwszego dnia pomimo, że niebo w ogóle nie chmurzyło się, wiatr powalał człowieka na ziemię już za drzwiami wejściowymi. Kolejnego dnia do mojego pokoju przybyło trzech Gruzinów. Od razu gratulowali mi śpiwora puchowego. Pytali się skąd jestem. Oni czekali już od trzech dni na poprawę pogody. Czwartego dnia niebo zrobiło się bezchmurne, ale pokój ciągle rozświetlały jakieś błyski. Od czterech dni na połowie powierzchni nieba strzelały pioruny międzychmurowe, a na drugiej połowie świeciły gwiazdy. Wszystkie ekipy zdecydowały się wyjść na szczyt. Pioruny nie były straszne, ponieważ po godzinie rano przechodziły gdzieś dalej, za górę Kuru 4070 m Wygasały, pozostawiając całkowicie bezchmurne niebo. Jako jedyny z całego schroniska nie zdecydowałem się na wyjście. Zatrzymały mnie dwie rzeczy: widok chmur cirrus spissatus i średnia poranna temperatura była znacznie wyższa niż podczas poprzednich dni. Co to oznacza? Nawet nie ujrzymy wschodu słońca i bardzo szybko powstaną chmury. Po trzech godzinach wszystkie ekipy zawróciły. Była dopiero rano, a wszyscy już urzędowali w Meteostacji… Obserwowanie zjawisk pogodowych i zapisywanie zebranych danych każdego dnia od 2000 roku, nie poszło na marne. Zajmuję się tym hobbistycznie, ale tą wiedzę łączę z górami, aby nie mieć przykrych niespodzianek, jak wszystkie, pozostałe ekipy. Szybko zauważyłem kolejną prawidłowość. W okolicach Kazbeku, codziennie po godzinie wszystkie chmury zanikały, pozwalając podziwiać piękny zachód słońca, a raczej pięknie podświetlone, rozpadające się chmury. Dziwiłem się, że każdego dnia powstawał tylko jeden ich rodzaj! To cumulus congestus (ewentualnie pileus) – wysokie chmury kłębiaste, mające kilka kilometrów wysokości, zasłaniające wszelkie widoki. Nawet zanikały o tej samej porze – po godzinie Cumulus congestus występuje tylko wtedy, gdy powietrze jest dość lub bardzo wilgotne oraz energię ze światła słonecznego. Gdy słońce tylko zachodzi, chmury szybko zanikają. Stąd bezchmurne noce mogą być bardzo zdradliwe. Trzeba znać więcej zagadnień pozwalających podjąć właściwą decyzję o ataku szczytowym. Cała sztuka polega na tym, żeby wyjść w nocy i określić, czy za dnia powstaną niechciane cumulus congestus… Myślę, że to chyba najtrudniejsza część całej wyprawy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o w nocy, ponieważ na plateau mamy wschód słońca i dzięki niemu jest względnie ciepło. Ja jednak miałem inną wersję wydarzeń… Twardo trzymałem się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach – rano, ze względu na chmury orograficzne (chmury powstające w obrębie szczytu, na wskutek rozprężania się powietrza za wierzchołkiem góry), które bardzo szybko powodują, że szczyt spowija się "czapką". Wolałem na plateau trochę pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków. Postanowiłem, że z Meteostacji wyjdę o w nocy, gdy tylko stwierdzę, że cały dzień nada się do ataku szczytowego. Dodatkowo nie polecam spać w namiocie obok budynku Meteostacji, w celu zaoszczędzenia "trochę grosza". Za nocleg w namiocie również musimy zapłacić (około 15 GEL), a z racji tego, że w sezonie dużo ludzi idzie załatwiać swoje potrzeby do zewnętrznych toalet (nie ma innych), tworzą się kolejki. W okolicach schronu często wieje silny wiatr, więc mało kto chce czekać na swoją kolej i marznąć. Z tego powodu w najbliższej okolicy może śmierdzieć fekaliami... Druga kwestia, to jezioro śmieci. Niestety we wcześniejszych latach Gruzini nie znosili swoich śmieci, tylko utworzyli w pobliżu wielkie jezioro odpadków. Możemy zobaczyć tam mnóstwo puszek, plastików, itp. rzeczy... Z pewnością nie chcemy mieć widoku na takie "atrakcje"... Charakterystyczny budynek Meteostacji od strony wejściowej Chmury cumulus congestus wieczorową porą Rozległy widok z Meteostacji i chmury cumulus congestus. To one przykrywają widoki na cały dzień Gruzini przebywający ze mną w pokoju poddali się po trzecim dniu. Po nieudanym ataku szczytowym zeszli w dół. Zostałem tylko sam w schronisku. Właściciel nawet przychodził zaglądać, czy wszystko u mnie w porządku ze zdrowiem. Wszystko było jak najbardziej OK – miałem zapasy, więc czekałem dalej. Kilka godzin później zaczęły podchodzić inne ekipy do kolejnego ataku szczytowego. Wśród nich znalazła się czwórka zawodowych polskich żołnierzy. Szybko znaleźliśmy wspólny język i umówiliśmy się na atak szczytowy w nocy. Postanowiliśmy wyjść o w nocy – godzinę przed pierwszymi przewodnikami. W pokoju opowiedziałem im wiele rzeczy o chmurach, na co trzeba zwracać uwagę oraz, jak rozpoznawać, czy nocne, bezchmurne niebo będzie zapowiedzią bezchmurnego szczytu. Chłopaki byli bardzo zmęczeni podejściem do schroniska z ciężkimi plecakami. Im również do gustu przypadł klimat Meteostacji. Do godziny przepakowywali się, a później spali. Po godzinie wyruszyliśmy na aklimatyzację. Założyliśmy, że pójdziemy w kierunku plateau, idąc przez dwie godziny do góry, a później wracamy. Ominęliśmy charakterystyczne punkty takie, jak: biały krzyż, czarny krzyż i sypiąca się ściana kamieni. Doszliśmy do poziomu 4048 m Ten punkt można nazwać drogą wyjściową na rozległe plateau. Po godzinie dotarliśmy do schroniska i szykowaliśmy się do nocnego wyjścia. Dodatkową niespodzianką okazała się grupa trzech Polaków, którzy przez trzy dni czekali na dobrą pogodę i się jej nie doczekali. Podarowali mi całą reklamówkę jedzenia, co uzupełniło moje zapasy, dzięki czemu mogłem jeszcze dłużej przeczekiwać niepogodę. Ekipa wyglądała na bogatą, ponieważ miała mnóstwo liofilizatów, miodów, przysmaków i batonów. Dodatkowo wynajęli konia do transportu bagaży i spali w hotelach… ATAK SZCZYTOWY Wstaliśmy o w nocy. Wszyscy nastawiliśmy się na wymarsz o godzinie w nocy. Żołnierze pilnowali każdej minuty, żeby się nie spóźnić. Z racji wykonywanego zawodu, wiedziałem, że w końcu są osoby, na które mogę liczyć pod względem punktualności. Bardzo nie lubię grzebania się i poślizgów. Ja również twardo trzymałem się naszego planu. Co ciekawe, właściciel schroniska włącza agregat prądotwórczy w godzinach oraz na czas wyjścia ekip po w nocy. Bardzo fajnie, ponieważ korytarz jest oświetlony i nawet niektóre pokoje. Wszystkie ekipy wychodzące na szczyt ugadały się, że wyjdą o w nocy. Tylko my wyszliśmy punktualnie co do minuty o w nocy – reszta miała spory poślizg… Cieszyłem się, że miałem żołnierzy w ekipie, ponieważ są oni nauczeni punktualności i bardzo dobrze wiedzą, co oznacza każda minuta spóźnienia. Chłopaki gotowali jedzenie na zewnątrz obiektu, ponieważ mieli kuchenkę na benzynę. Niestety "produkowała" mnóstwo dymu. Zaletą takiej kuchni zdecydowanie jest szybkość gotowania i dostępność paliwa. Żołnierze ustanowili mnie kapitanem drużyny ze względu, na znajomość pogody i rozgryzienie góry Kazbek pod względem jej zmienności. Równo o godzinie w nocy rozpoczęliśmy nasz atak szczytowy. Dlaczego wyszliśmy o w nocy, a nie o pierwszej, jak wspominałem wcześniej? Dlatego, że założyliśmy wędrówkę żołnierskim tempem. Dużo mogliśmy nadrobić. Gdybym szedł z innymi ludźmi, poszedłbym o godzinie w nocy. Dodatkowo wczoraj żołnierze podchodzili do Meteostacji i jeszcze wyszli na aklimatyzację. Musieli mieć choć trochę czasu na sen. Na początku przekroczyliśmy lodowisko pod rurą, skąd nabieraliśmy wodę. Dalsza wędrówka odbywała się po śnieżno-skalistym zboczu w drodze do białego krzyża. Dotąd nie występują żadne trudności – jedynie trzeba uważać na wyjeżdżające kamienie spod stóp. Po chwili usłyszałem spadające kamienie, jakąś lawinę skalną. Krzyknąłem: uwaga lecą kamienie! 15m dalej, za małym zboczem, dokładnie na naszej ścieżce zatrzymała się sterta kamieni. Nawet gdybyśmy stali na drodze ognia, nic by się nie stało, ponieważ kamienie powoli osuwały się po śnieżnym zboczu. W drodze od białego do czarnego krzyża również nie napotkamy żadnych trudności. Wyraźna ścieżka prowadzi do celu. Idziemy śnieżno-skalnymi równinami. Na tym odcinku nawet wyjeżdżające kamenie spod nóg, nie stanowią żadnego zagrożenia, ponieważ pokonujemy bardzo niewielką różnicę wysokości. Za czarnym krzyżem trasa prowadzi pod bardzo długą, sypiącą się ścianą skalną. Zaczyna się ona na wysokości 3900 m a kończy gdzieś około wysokości 4100 m Nie ma znaczenia, o jakiej porze będziemy tędy przechodzić. Kamieni nie wiąże śnieg, ani lód. Co chwilę spada kilkanaście, kilkadziesiąt kamieni na sekundę! Mimo wszystko nie czuliśmy zagrożenia, ponieważ ścieżka prowadziła po lewej stronie moreny bocznej lodowca, co oznacza że kamienie miały jeszcze do pokonania nieckę - takie zagłębienie terenu. Rzadko, który kamień docierał do zbocza prowadzącego do niecki, znajdującej się po przeciwnej stronie. Spadające fragmenty góry musiałby dotrzeć do zagłębienia i dodatkowo wtoczyć się pod pochyłe zbocze, którym szliśmy. Teren uznaliśmy za całkowicie bezpieczny, bo cały czas szliśmy lewą stroną, z dala od kamieni. Na całej trasie trzeba jedynie uważać na jedną dziurę w skalnym podłożu, gdzie z pewnością może wpaść cała noga. Kiedy przechodziliśmy wzdłuż długiej i wysokiej, sypkiej ściany, dźwięk spadających kamieni nie milkł nawet na chwilę. Za ostatnią ścianą, na szlaku, na śniegu, leży fragment seraka, który kiedyś się oberwał. Tutejszy serak jest dużą bryłą błękitnego lodu, leżącą dokładnie na naszej trasie. W nocy nie widać z jakiego zbocza lub grani mógł odpaść tak wielki fragment lodu, ale za dnia zrobi na was ogromne wrażenie! Odtąd rozpoczynamy długie podejście na plateau. Długim i rozległym lodowcem idziemy do góry aż do samej, bezimiennej przełęczy, położonej na wysokości 4450 m Nie widać nawet konkretnej ścieżki, ale kierowaliśmy się tak, żeby iść w zagłębieniu lodowca, a jednocześnie skręcać ku prawej stronie. Na przełęczy pozostało około pół godziny do wschodu słońca. Niebo rozpoczynało się rozjaśniać, wiał silny wiatr, przez co szybko traciliśmy ciepło. Z tego powodu zabrałem więcej ubrań. Żołnierze poszli bardziej „na lekko”, dlatego utworzyliśmy dwie grupy – każda do swojego tempa, aby wszyscy mogli utrzymać ciepło. Ciągle brakowało trudności technicznych, a nawet szczelin. Jedyne, co musieliśmy zrobić, to koncentrować się na trasie, żeby trafić na szczyt. Nie widzieliśmy go z żadnej strony. Znałem teren, stąd powstały dwie wersje: pójdziemy przez zachodni wierzchołek, albo obejdziemy go u stóp góry i rozpoczniemy długi, ale bezpośredni atak szczytowy. Wybraliśmy drugą opcję. Zanim wyruszyliśmy dalej, zrobiliśmy 10min przerwę na odpoczynek i zjedzenie czegoś dobrego. Obchodziliśmy pierwszy ze szczytów dolną częścią lodowca, utrzymując stałą wysokość, aż dotarliśmy do stromego podejścia. Zachodni wierzchołek widziałem bardzo dobrze. Przecinała go dość spora szczelina. Wybierając pierwszą wersję, musielibyśmy przekraczać dość duży serak i wielką rozpadlinę na śnieżnej grani. Na stałej wysokości, równej wysokości przełęczy – 4450 m szliśmy tyle, aż miniemy serak i szczelinę wysoko ponad nami oraz zobaczymy większe zbocze góry, za którym miał być wierzchołek Kazbeku. Szczyt jeszcze długo pozostawał w ukryciu. Wyjście ponad poziomem 4000 m Niesamowity wschód słońca Tymczasem wschodziło słońce… Spoglądaliśmy na chmury. Ponad ich poziom wystawały góry: Elbrus i Uszba – dwa bardzo charakterystyczne szczyty. Dodatkowo jakaś inna, nieznana nam góra „walczyła” z chmurami o utrzymanie się na widoku. Całe niebo było bezchmurne i mocno niebieskie. Cieszyliśmy się, ponieważ widzieliśmy, jak słońce oświetla chmury od góry, tworząc piękną grę kolorów. Dodatkowo przez przełęcz 4450 m przechodziła pojedyncza duża chmura, dodając kolorytu otoczeniu. Słońce aktualnie oświetlało wierzchołki najwyższych szczytów. Żywo pomarańczowe barwy chmur i lodowców przyczyniły się do kolejnej przerwy. Koniecznie musieliśmy zrobić dużo zdjęć. Jak tu jest pięknie! Po dłuższej serii zdjęć, skręciliśmy o 90° w prawo. Zaczęliśmy podchodzić bardzo stromym zboczem w stronę szczytu. Żadnych trawersów. Linia prosta i do góry. Żołnierze szli dwójkami do góry. Ja wchodziłem jako pierwszy, poszukując dalszej drogi. W pewnym momencie zauważyłem piękny uskok lodowcowy, który musieliśmy przekroczyć w poprzek. Z jego poziomu wyłania się słynne podejście podszczytowe, o nachyleniu około 45°. Tuż przed nim, wchodzimy na śnieżną przełęcz z nawisami, gdzie ciągle wieje wiatr. Kilka metrów pod nią wykopałem czekanem małe siedzisko. Czekałem na ekipę. Kiedy podeszli w miarę blisko, wyruszyłem dalej – na najbardziej strome zbocze całej trasy. Dodatkowo zobaczyłem widmo Brockenu. Obowiązkowo zrobiłem zdjęcie. Na Kazbeku "zaliczyłem" moje ósme widmo w górach. Od teraz stawiałem kilkadziesiąt kroków i przerwa. Kilkadziesiąt kroków i postój. Z powodu zacienionego podejścia i silnego wiatru, najbardziej odczuwałem chłód. Podejście jest męczące, ale nie trudne. Nie wolno się rozluźnić, ponieważ za nim znajduje się drugi śnieżny i stromy stok, będący jednocześnie drogą na szczyt. Wymaga dokładnie tyle samo sił, co pierwsze nachylenie terenu. W internetowych relacjach zawsze czytamy o 50-metrowym, wyrypiastym podejściu, ale to nieprawda. Cały odcinek składa się z dwóch zboczy, po około 30m. Dopiero teraz mogłem powiedzieć – jestem na szczycie! Cieszyłem się, ponieważ widok naprawdę wgniatał w ziemię! Teraz podziwiałem chmury cumulus congestus z góry, co jest bardzo rzadkim widokiem! Dodatkowo druga część terenu (zachodnia) pozwalała podziwiać inne góry. Na szczycie stanąłem 24 czerwca 2014, o godzinie rano gruzińskiego czasu. Wczesnoporanne słońce pozwalało cieszyć się krystalicznie czystym niebem. Widok nad chmurami najbardziej przyciągał wzrok, dlatego właśnie tam zrobiłem najwięcej ujęć. Usiadłem na szczycie i podziwiałem, podziwiałem, podziwiałem… Za 20min wszedł gruziński przewodnik, który cały czas szedł za naszą ekipą. W dniu jutrzejszym miał wyprowadzić dziewczynę na szczyt. Za kolejne 20min na wierzchołek Kazbeku weszli żołnierze. Wyciągnęli flagę Polski i fotografowaliśmy zdobycie góry. Staliśmy na razie w czwórkę. Jeden z żołnierzy jeszcze walczył z samym sobą. Wchodził jak pająk – na kolanach. Słyszeliśmy go, co mówił, stąd wiedzieliśmy, że wszystko jest OK. W takiej pozycji podchodził jeszcze przez około godzinę… Gruziński przewodnik zrobił sobie z nami zdjęcie i z flagą Polski. Pytał nas o różne szczegóły: skąd jesteśmy, jak nam się podoba w Gruzji, itp. Przewodnik zapytał nas jeszcze o możliwość przesłania mailem zdjęć ze szczytu, kiedy dotrzemy do domu. Zgodziłem się. Po 50min spędzonych "u góry", rozpoczęliśmy zejście, ponieważ żołnierze mieli lżejszy ubiór. Czwarta osoba, wspinająca się na kolanach, szła z innymi, którzy jeszcze tego dnia zdobywali Kazbek. Chłopaki uzgodnili, że będą czekać na kolegę na przełęczy – tam, gdzie nie wieje mocny wiatr. Najważniejsze, że czuł się dobrze i miał wolę wejścia. Jego kompani nie zostawiliby go, ale on sam powiedział: "schodźcie, bo się wychłodzicie, a ja pójdę za innymi i spotkamy się na przełęczy". Na trasie nie przekraczaliśmy żadnych urwisk, ani szczelin. Pewnie gdzieś były, ale w czerwcu warstwa śniegu jest bardzo gruba i mocno zmrożona. Widząc, jak wygląda teren, przystaliśmy na jego prośbę. Za nim podchodził jeszcze inny pan w zielonej kurtce. On również pochodził z Polski. Miał wielkie obawy przed kopułą szczytową, ponieważ czytał o bardzo stromym podejściu, a on się nigdy nie wspinał i bał się odpadnięcia od ściany. Szybko naprostowaliśmy jego myśli, ponieważ Kazbek, to nie żadna ściana, z której można odpaść, ale raczej podwójne, strome podejście. On również wchodził jak pająk – na czterech – dlatego dodawaliśmy mu otuchy, żeby nie rezygnował, a dalej parł do przodu, bo szkoda byłoby zmarnować okazję do wejścia na górę. Rozległa przełęcz na wysokości 4450 m - we mgle raczej na pewno zgubimy drogę... Ogromne przestrzenie - dobre przygotowanie na temat ukształtowania terenu przyda się już przed wyjazdem... Idziemy w stronę szczytu Strome podejście powyżej 4700 m Ostatnie, ale najbardziej męczące podejście - kopuła szczytowa Na szczycie DROGA POWROTNA ZE SZCZYTU DO METEOSTACJI PRZEZ LODOWIEC W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze dwóch Czechów po 50-tce, którzy również wchodzili na Kazbek. Mieli rozbity namiot na plateau na wysokości 4400 m Zbudowali potężny, śnieżny mur, ponieważ przez ostatnie 4 dni wiały silne wiatry. Zbudowali naprawdę dobre schronienie. W końcu doczekali się swojego wyjścia. Im również powiedzieliśmy gdzie iść, i że naprawdę warto, bo dzisiaj widoki są niepowtarzalne. Od plateau słońce zaczęło bardzo szybko nagrzewać śnieżne powierzchnie. Powyżej 4000 m powstał nawet wodospad! Zrobiło się bardzo gorąco, a ciepło oddawane przez białe powierzchnie, powodowało, że w rejonach podszczytowych tworzyły się chmury. Ekipy, które na szczyt wchodziły dwie godziny później, nie miały żadnych widoków z wierzchołka głównego. Konwekcja i rozprężanie mas powietrza opływających szczyt, powodowało, że tylko jego rejon spowijały chmury kształtem przypominające czapkę… To właśnie był główny argument, który przemawiał za mną, żeby marznąć na plateau, ale mieć widoki… Całe wejście na szczyt zajęło mi 5h 26min od Meteostacji, a chłopakom 5h 57min. Inne ekipy potrzebowały więcej niż 7h. Wiedzieliśmy to, ponieważ spotkaliśmy się w schronisku i opowiadaliśmy o naszych wejściach oraz emocjach. Dalsze zejście od plateau do Meteostacji (miejscowi nazywają schron Bethlemi Hut) upływało spokojnie. Cały czas poświęcałem na fotografowanie trasy przejścia i podziwianie pięknych panoram. Dopiero teraz mogłem dostrzec, jak ogromny jest lodowiec, z którego oberwał się serak leżący na szlaku. W pobliżu widać nawet dwie bryły, ale druga z nich leży nieco dalej od trasy. Po lewej stronie, z dala od ścieżki, znajduje się również ogromny lej, a raczej dziura, do której ktoś nawet podszedł. Naprawdę robi wielkie wrażenie! W okolicach ściany skalnej nasłuchiwaliśmy spadających co chwilę kamieni. Rozebraliśmy się do krótkich koszulek, ponieważ słońce niesamowicie grzało. Do schroniska dotarliśmy o godzinie Cieszyliśmy się z sukcesu, a w szczególności z niepowtarzalnych widoków. Były nieprzeciętne! W schronisku spotkaliśmy parę Słowaków, którzy mieli obawy, czy w ogóle iść na szczyt. Opowiedzieliśmy im naszą historię, o tym jak przebiega trasa, oraz o tym, jakie są trudności na trasie. Zachęciliśmy ich do wyjścia w góry, ponieważ szkoda by było, gdyby tyle przyjechali i później podeszli, tylko po to, żeby się zawrócić. Poczuli się zachęceni i jak się dowiedzieliśmy, za cztery dni weszli na Kazbek. Na zewnątrz gotowaliśmy jeszcze obiad, aby uzupełnić wszelkie kalorie. Każdy, kto tego dnia wyruszył ze schroniska, wszedł na szczyt i mógł cieszyć się pięknymi przeżyciami oraz widokami. Szklane zejście ze szczytu (tędy nie schodzimy, jeśli wybierzemy drogę okrężną) Zejście z rozległej przełęczy na wysokości 4500 m Serak leżący na szlaku Żmudna droga powrotna przez lodowiec - tutaj najbardziej "pali" słońce POWRÓT Z METEOSTACJI W Meteostacji postanowiliśmy, że śpimy tylko przez trzy godziny i rozpoczniemy zejście do bazy namiotowej przed potokiem (patrząc od strony góry Kazbek). Po południu chmur na niebie przybywało. Niebieskie niebo gdzieś zniknęło. Co chwilę padała krupa (opad podobny do kulek styropianu powstający zazwyczaj w temperaturach 0°C - +2°C), a poniżej deszcz i śnieg. W drodze powrotnej przez lodowiec z dwoma skupiskami szczelin, szliśmy we mgle. Przez 5 dni pobytu w schronisku zauważyłem, jak wiele ubyło pokrywy śnieżnej. Całe podejście do Meteostacji pokonywałem w białym puchu, a teraz wędrowaliśmy po skałach i kamieniach… Z lodowca również znikała pokrywa śnieżna… Niesamowite, jak szybko "zima" ustępowała miejsce wiośnie! Przyszedł czas na morenę boczną, gdzie łatwo można pobłądzić. Jako, że cały czas utrzymywały się mgły, wiedziałem, że będzie znacznie trudniej niż wtedy, gdy samemu podchodziłem do Meteostacji. Szukanie właściwej drogi trwało godzinę. Trzymaliśmy się fragmentów wydeptanych, licznych ścieżek, i tak pomału dochodziliśmy do bazy namiotowej. Zieleń traw i mnogość kwiatów wręcz męczyła wzrok! Czuliśmy, że nagły przeskok z surowych i lodowcowych gór do kolorowego świata, po prostu powodował zmęczenie oczu. Nasz wzrok przyzwyczaił się do odbierania tylko trzech barw: niebieskiego nieba, brązowych skał i białego śniegu. Przyznam, że było to dziwne uczucie, ponieważ nigdy tak nie miałem, żeby piękne kolory wiosny powodowały przeciążenie oczu… Polana na której staliśmy, to Saberdze, czyli miejsce, gdzie większość ekip rozbija namioty. Żołnierze zostawili pod jedną ze skał depozyt, dlatego teraz szukali go, żeby zabrać swoje rzeczy. Nawet pomyśleliśmy, że skoro nie zdecydowaliśmy się na nocleg w Meteostacji, to wyśpimy się tutaj. Piękna przyroda wręcz zachęcała, żeby odpocząć, ale jeden z kompanów nagle rzucił hasło: "idziemy do Kazbegi!". Zgodziliśmy się i dalej schodziliśmy w kierunku zielonych polan. Rwący potok przekroczyliśmy z łatwością. Po około półgodzinnej wędrówce zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie po raz pierwszy rozbiłem namiot. Teraz ja poszedłem po swój depozyt ukryty za półką skalną. Zostawiłem około 7kg rzeczy. Plecak ponownie zrobił się bardzo ciężki. Nie bez powodu na każdej wyprawie zyskuje on miano "za ciężkiego dziada". Do tego momentu padał deszcz, ale czym niżej schodziliśmy, tym pogoda wydawała się przyjemniejsza. Zachwycaliśmy się mnogością barw kwiatów oraz wspaniałym, zielonym otoczeniem. Ponownie zobaczyłem kamień z namalowanym punktem wysokościowym 2944 m Pomyślałem, że tutaj rozbiję namiot i następnego dnia zejdę do Kazbegi. Patrząc z drugiej strony: skoro wszyscy razem postanowiliśmy, że schodzimy do wioski, to chciałem koniecznie dotrzymać słowa. Plecak dawał się we znaki, ponieważ co kilkanaście metrów musiałem przystawać i odpoczywać. Żołnierze mieli znacznie lżejszy sprzęt, tylko dlatego, że kończyli swoją przygodę, a ja w planach miałem jeszcze Elbrus. Na Przełęczy Arsha 2944 m zrobiliśmy widokowy odpoczynek. Stąd dalej – drogą grzbietową – rozpoczęliśmy kolejny etap schodzenia. Podziwialiśmy kwitnące azalie ozdabiające zbocza. Odtąd z nami schodzili również inni turyści, którzy przychodzą na przełęcz Arsha, by zobaczyć lodowiec. Przełęcz jest dostępna dla każdego, ponieważ na szlaku nie występują żadne trudności. Nawet spotykaliśmy polskie matki z dziećmi. Ich pociechy z pewnością miały jedne z najpiękniejszych wakacji. Będą miały co wspominać. Przy tablicy edukacyjnej widocznej trochę powyżej ostatnich krzaków, położyłem się na ziemi. Za ciężki dziad mnie dosłownie zajeżdżał. Uznałem, że wejście na szczyt i powrót do Kazbegi w ciągu jednej doby, to bardzo duży wysiłek, biorąc pod uwagę mój plecak. Do tego dochodzi nieprzespana noc. Żołnierze pocieszali mnie, że widać kościół i pozostała już tylko wijąca się droga do wioski. Całą okolicę spowijały bardzo gęste mgły, ale dalej starałem się walczyć z za ciężkim dziadem do samego końca. Palce u nóg zdarłem do krwawiących ran, a to ze względu na nierówne kamienie wystające z powierzchni utwardzonej drogi. Żołnierze zachęcali mnie dalej, ponieważ gdzieś, na dole, mieli upatrzone pokoje u jakiejś pani, gdzie moglibyśmy się przespać w normalnych warunkach. Tak naprawdę nie mieli nic zarezerwowane, ale liczyli, że będą dostępne pokoje, ponieważ mieliśmy spać w domu prywatnym. Kwitnące azalie pokrywają całe zbocza gór na wysokości 2200 - 2700 m Pozostał jeszcze do przejścia odcinek z Tsminda Sameba do Gergeti i dalej – do centrum Stepantsminda. Z powodu bólu i przeciążenia, szukałem ścieżek skracających przejście. Częściowo udało mi się skorzystać z wydeptanych dróżek, którymi początkowo podchodziłem, jednak każdy skrót pogłębiał odciski na palcach u nóg, bo musiałem mocno hamować. Czułem się przeciążony plecakiem. Czasem jednak przelatywała przez moją głowę myśl, że przecież to wszystko wnosiłem w pełni sił, na wysokość blisko 3 000 m a teraz odczuwałem każdy kilogram. Szybko starałem siebie usprawiedliwiać w jakiś sposób, np. że nie przespaliśmy nocy i w ciągu jednego dnia schodzimy ze szczytu Kazbek, aż do samej wioski. Dodatkowo schudłem 7kg, ponieważ przez ostatnie dwa dni przeczekiwania w Meteostacji, zjadłem zaledwie jedną czekoladę i jeden garnek makaronu. Jak dla mnie, to zdecydowanie za mało. Wszelkie zapasy zostawiłem na atak szczytowy, których użyłem w najbardziej odpowiednim momencie. Podczas schodzenia z Tsminda Sameba, coraz bardziej bolały mnie palce od obtarć. Fizycznie ciągle czułem się dobrze. W padającym deszczu dotarliśmy do obrzeży dzielnicy Gergeti, gdzie bez żadnych map szukaliśmy drogi do centrum, idąc gdzieś pomiędzy gruzińskimi chatami. Tamtejsi mieszkańcy przyglądali się nam i na pewno myśleli, co tu robimy, ponieważ drogi turystyczne przebiegały zupełnie gdzie indziej. Nowa, wytyczona przez nas trasa była bardzo dziwna i wąska, ponieważ przechodziliśmy pomiędzy sypiącymi się chatami. Czasami mieliśmy wrażenie, że dopiero kończy się XIX wiek… Klimat miejscowości bardzo nam się spodobał, ponieważ oddawał prawdziwy charakter gruzińskich wiosek. Co najbardziej mnie zachwyciło, to plątanina czerwonych rur gazowych, które tworzyły niezwykłą mozaikę. Za chwilę jeden z żołnierzy powiedział: „rób zdjęcie!, to wygra każdy konkurs”. Pomimo wielkiego bólu, zacząłem dokładnie tak samo myśleć, ponieważ widzieliśmy coś innego i niespotykanego w Europie. Szukając drogi do centrum wśród ślepych uliczek w Gergeti, w końcu dotarliśmy do większej ulicy, która okazała się właściwym szlakiem turystycznym. Doszliśmy nią do Drogi Wojennej. Wystarczyło, że przekroczyliśmy most na szerokiej i rwącej rzece, by zatrzymał nas przypadkowy Gruzin. Machał rękoma, żebyśmy wstąpili do jego lokalu. Od razu nalał czaczę do literatek stojących na parapecie dla każdego z nas – czacza, to ich narodowy wysokoprocentowy napój alkoholowy. Alkoholu nie piję i nawet nie miałem siły na nic więcej. Czułem tylko ból, dochodzący z mocno obdartych palców od nieustannego hamowania na stromych zboczach. Przy chacie, gdzie zatrzymał nas Gruzin, zrzuciłem plecak i padłem plackiem na niego. Teraz marzyłem o dotarciu do wspomnianej chaty przez żołnierzy i o zdjęciu butów. W szczególności chciałem uwolnić się od wgniatającego w ziemię plecaka… Jeszcze jeden "rzut" na Kazbek z chaty, gdzie wynajęliśmy pokój Plątanina czerwonych rur gazowych W STEPANTSMINDA Po kilkunastu minutach wędrówki od lokalu Gruzina, dotarliśmy do wymarzonej chaty. Zadziwiła mnie nowoczesnością. Chociaż z zewnątrz wyglądała, jak typowa chata wiejska, to w środku łazienka była wykończona typowo w europejskim stylu, wykafelkowana w najnowocześniejsze wzory. Osprzęt i armatura również stały na najwyższym poziomie. Jednak największą uwagę przyciągały sprzęty elektroniczne. Pomimo religijności rodziny zamieszkującej ten budynek, nie dało się nie zauważyć techniki takiej, jak: wieża, router, Internet, laptopy, itp. Dodatkowo właścicielka wypożyczyła nam jeden laptop, gdzie żołnierze głównie korzystali z Facebooka . Trzymałem się swojej zasady, mówiącej że na urlopie nie korzystam z Internetu, ani telewizji, ponieważ po to właśnie wyjechałem w dalekie góry, żeby odciąć się od świata. Regionalna muzyka jak najbardziej wchodziła w grę. Chciałem się wyciszyć i żyć tym, co mnie aktualnie otacza. Teraz liczyło się otoczenie góry Kazbek. Na ścianach wisiały dywany i mnóstwo prawosławnych, świętych obrazów. Największy z nich przedstawiał zwierzchnika ich kościoła. Właścicielka nie rozumiała naszego języka, ale rękami i pojedynczymi rosyjskimi słowami dogadaliśmy się i nawet wynegocjowaliśmy cenę pobytu. Żołnierze spali tu trzy dni temu, dlatego ucieszyła się, że po raz kolejny ją odwiedzili. Tym razem zapłacili za dwie kolejne noce. Ja również. Po zameldowaniu, od razu skorzystaliśmy z łazienki, żeby się wykąpać. Po całym tygodniu, chyba każdy z nas czuł się wyjątkowo nieświeżo… Chłopaki dodatkowo poszli do lokalu Gruzina, który polewał czaczę. Mieli okazję spróbować pysznych, gruzińskich szaszłyków. Niestety nie miałem sił – zasnąłem na siedząco na krześle. Powiedziałem, że jak wskoczę do łóżka, to jeszcze w powietrzu usnę. Nawet nie zdążyłem wskoczyć, a już zasnąłem… Żołnierze namawiali mnie na alkohol, ale jako, że nie nie piję go od 2008 roku, skutecznie im odmawiałem, mając bardzo przekonywujący argument – jeden z kompanów nie mógł spożywać nabiału pod jakąkolwiek postacią. Wtedy mówiłem: „napij się mleka, albo mam dobry żółty ser”. Wystarczyło raz i od razu się zrozumieliśmy. Chłopaki jeszcze pili czaczę do północy. Kiedy butelka się skończyła, wyszli na ulicę i pukali do drzwi, poszukując kogoś, kto sprzeda im butelkę o tej porze. Trafili w dziwne miejsce, ponieważ dotarli do jakiejś chaty, gdzie o tej porze dwóch niskich, wytatuowanych facetów trenujących jakąś formę zapasów, czy też sportów walki, otworzyło im drzwi. Na początku byli przerażeni, ale nawet tacy ludzie są do nas bardzo dobrze nastawieni. Szybko wytrzasnęli nie wiadomo skąd wymarzoną butelkę i sprzedali ją za niższą cenę… Żołnierze pili jeszcze do drugiej w nocy. Na szczęście zachowywali się cicho i nie broili. Po prostu cieszyli się swoim towarzystwem i opowiadali własne przeżycia. Nastał kolejny dzień. Wszystkich interesowała pogoda, ponieważ chcieliśmy wejść do kościółka i nacieszyć się tamtejszym otoczeniem oraz niepowtarzalną przyrodą, przy dobrych warunkach. Poranek upływał na pakowaniu rzeczy i podziale żywności, po czym o tylko ja i jeden z kompanów – Piotrek – wyszliśmy najbardziej stromym szlakiem do kościółka. Reszta postanowiła, że wyruszy godzinę później, ponieważ chcieli jeszcze zakupić trochę żywności i zjeść coś ciepłego. Cieszyłem się z tej decyzji, bo idąc wcześniej, utrzymaliśmy bardzo dobre oraz szybkie tempo, przez co chmury konwekcyjne nie zdążyły przysłonić nam widoków. Podczas wędrówki wykonałem dziesiątki zdjęć okolicznych polan, koni, kwiatów, zboczy górskich, chmur i samego podejścia. Byłem po prostu zachwycony tą piękną krainą. Zresztą każdy, kto tędy przechodził, podziwiał okoliczne cuda przyrody. Największe wrażenie wywarł na nas tunel z gałęzi drzew, na tle żółtych polan, Swoją barwę zawdzięczały kwitnącym jaskrom ostrym. Powyżej tunelu weszliśmy na teren Tsminda Sameba. Panowie mogą wchodzić w normalnym stroju tak, jak przyszli, a kobiety musiały nałożyć nakrycie głowy oraz suknię, żeby zasłonić kolana. Niektóre kobiety wyglądały, jakby szły do ślubu. Zwiedzając okolicę, w pełni uszanowaliśmy to miejsce, kulturę oraz wierzenia lokalnych ludzi. Nie żartowaliśmy, nie śmialiśmy się, ani nie gadaliśmy głupich rzeczy, oraz przestrzegaliśmy wszystkich przepisów, które wypisane zostały na tablicy kościelnych murów. Dla Gruzinów Tsminda Sameba jest najświętszym miejscem, dlatego chcieliśmy uszanować ich kulturę. Z pewnością tego samego oczekiwalibyśmy u nas. Z dala od kościółka, na rozległej polanie, rozsiedliśmy się, podziwiając przepiękne widoki, ciągle mając piękną pogodę. Mieliśmy idealne warunki na wypoczynek. Na razie byliśmy tu tylko ja i Piotrek. Za godzinę, na miejsce miała dotrzeć pozostała trójka. Kolega odpoczywał, a ja postanowiłem, że pójdę jak najwyżej do godziny po czym zacznę schodzić. Przyciągała mnie mnogość kwiatów i ich kolorów. Koniecznie chciałem je sfotografować. Piotrek zdziwił się trochę, że jeszcze chciało mi się po Kazbeku iść do góry… Bez plecaka mogłem pokonywać każde stromizny, będąc całkowicie wolny. Mogłem iść, gdzie tylko nogi poniosą. Czasami cytowałem sobie w głowie pewne powiedzenie: „niebezpiecznie czuję się w momencie, gdy przekraczam próg mojego domu, bo nigdy nie wiem, gdzie mnie poniosą moje nogi…”. Tak się właśnie teraz czułem. O bezpieczeństwo nie musiałem się obawiać, ale raczej o to gdzie dojdę, ponieważ tego nawet ja sam nie wiedziałem... W drodze do Przełęczy Arsha spotkałem kobietę po 50-tce, która poprosiła mnie po rosyjsku, żebym zrobił jej zdjęcie, ponieważ szła sama. Ja też coś odpowiedziałem, ale po polsku. Zdziwiła się, że jestem z Polski. Poznana kobieta o imieniu Jola, również zaczęła rozmawiać po polsku. Szybko złapaliśmy wspólny język i opowiadaliśmy o swoich przeżyciach. Uścisnęliśmy się nawzajem w trakcie rozmowy, ponieważ nikt z nas nawet nie myślał, że daleko od naszego kraju spotkamy rodaków. W trakcie podziwiania panoram, dodatkowo pokazałem zdjęcia ze szczytu Kazbek. Kobieta była zachwycona widokami ze szczytu. Cieszyła się również, że mogła zobaczyć mnóstwo kwitnących azalii i krów, które dosłownie zablokowały nam przejście na szlaku, ponieważ właśnie to miejsce upatrzyły sobie na pastwisko. Powiedziałem wówczas, że azalie są piękne, ale za przełęczą czekają całe polany pokryte mnóstwem kolorowych kwiatów, które wręcz wyciszają człowieka. Po dłuższej rozmowie pożegnaliśmy się, uścisnęliśmy się jeszcze raz i życzyliśmy sobie wspaniałych przeżyć. W wyznaczonym czasie dotarłem tylko do wysokości 2700 m – do drugiej tablicy edukacyjnej. Za chwilę rozpocząłem zejście i dołączyłem do żołnierzy, którzy już w komplecie siedzieli na polanie. Na zakończenie udanego wyjazdu żołnierze zrobili sesję z flagą Polski. Podskakiwaliśmy, próbując uchwycić moment, w którym byliśmy w powietrzu najwyżej. Zdjęcia wyszły bardzo ciekawie. Ciesząc się tak wspaniałymi widokami, rozpoczęliśmy zejście do wynajętego domu. Dla chętnych i zainteresowanych: idąc z centrum (tam, gdzie stoi mnóstwo taksówek) trzeba iść w stronę kantoru i za nim skręcić w uliczkę w lewo. Teraz trzeba iść do jej końca (do skrzyżowania) i skręcić w prawo. Za 5 metrów ponownie w lewo, idąc uliczką do góry. Pierwsza uliczka skręcająca w prawo od niej jest drogą do domku tej kobiety, u której wynajęliśmy pokoje. Wędrując uliczką, skręcamy do drugiego domostwa (czteroczęściowa, fioletowa, metalowa brama z ławką na zewnątrz). Trzecia część to drzwi wejściowe. Trzeba uchylić mechanizm otwierający drzwi i po prostu wejść na teren podwórka. Pokazać, że chcesz noclegi i sprawa będzie załatwiona od ręki. Piękne kwiaty na przełęczy Arsha Po powrocie do chaty zachwycaliśmy się niesamowitym widokiem na Kazbek. Kobieta miała naprawdę bardzo dobrze umiejscowiony dom, ponieważ widzieliśmy z niego bezpośrednio cały szczyt i drogę do Tsminda Sameba. Mogliśmy stąd zobaczyć 3km różnicy poziomów pomiędzy kościółkiem, a szczytem Kazbek. Również z tego miejsca widzieliśmy, ile tak naprawdę znaczy 3km wysokości. Tyle wystarczyło, by tu – na dole – panowało piękne lato, a tam – u góry – skrajna, mroźna zima. W ciągu jednego dnia widzieliśmy dwie przeciwstawne sobie pory roku. Żołnierze przygotowywali się do wyjazdu do Batumi nad morze. Mi tymczasem pozostał jeszcze jeden dzień. Zbyt mało, żeby ruszyć gdziekolwiek, do innych miast Gruzji. Postanowiłem, że ostatniej doby podejdę do 3000 m i sfotografuję słynne już kwieciste polany, które tak bardzo mnie zachwycały i o których tyle opowiedziałem spotkanej kobiecie na szlaku. Następnego dnia wstałem po godzinie pożegnałem się z chłopakami i wyruszyłem na szlak. Dlaczego tak wcześnie? Ponieważ w okolicach lodowca bardzo wcześnie powstają chmury konwekcyjne, a mi zależało na świetle słonecznym powyżej 3000 m co było możliwe tylko w godzinach porannych. W lesie spotkałem dwie młode dziewczyny, wracające z kościółka. Okazało się, że również były Polkami. Opowiedziałem im o pięknych kwiecistych polanach, do których właśnie szedłem. Żałowały, że nie miały już czasu, ponieważ spieszyły się do Tbilisi. Jako, że wędrowałem sam, utrzymywałem bardzo szybkie tempo. Cieszyłem się wręcz bezchmurnym niebem. Bardzo szybko zdobywałem kolejne metry wysokości. W drodze fotografowałem nie tylko piękne azalie, czy też ogrom barw innych kwiatów, ale również dziesiątki krów, które objadały się trawą przy ścieżce. Krowy przechodziły dosłownie na odległość jednego metra. Są przyzwyczajone do widoku człowieka i chodzą swoimi, wyznaczonym ścieżkami. Na przełęczy temperatura znacznie spadła, ale kiedy zaświeciło słońce, było bardzo przyjemnie. Co chwilę znikało za niewielkimi chmurami, które powstawały w okolicach lodowca. Za przełęczą znajdowały się przepiękne polany, o których wiele razy wspominałem. Właśnie tutaj rozbiłem namiot pierwszego dnia w drodze na Kazbek, ale wówczas nie widziałem tylu kwiatów. Na miejscu spędziłem ponad godzinę, zachwycając się ilością kwiatów i ich kolorami. Wykonałem dziesiątki zdjęć, które obowiązkowo miały trafić na obraz po przyjeździe do domu. Wędrówka pomiędzy krowami to pewien odcinek szlaku Po dłuższym zachwycie tutejszą okolicą rozpocząłem zejście do Stepantsminda. W drodze powrotnej również fotografowałem okolicę, ponieważ teraz widziałem to, co miałem za plecami. Do domu wróciłem po godzinie Resztę doby poświęciłem na przepakowania, gotowanie obiadu i odpoczynek. Kolejnego dnia miałem pojechać w stronę Elbrusa… Tak też zrobiłem. Po godzinie kolejnego dnia pojechałem marszrutką do Tbilisi. Kierowca żądał tylko 10 GEL za transport. Dziwiłem się, z jaką prędkością jeżdżą busy w Gruzji. Licznik cały czas wskazywał 130-150 km/h! Na drodze z ograniczeniem do 60km/h, kierowca z tak dużą prędkością wyprzedzał nawet radiowóz policyjny… Miałem wrażenie, że marszrutka pełna ludzi jest najszybszym pojazdem. Nic innego nie jeździło tak szybko… W drodze do Tbilisi zachwycałem się niezwykłymi widokami z Drogi Wojennej. Wiele z oglądanych gór zachęcało mnie, by wysiąść i wejść na ich szczyty. Tak bardzo chciałem tam być! Zieleń traw i wielkich polan wręcz powalała na kolana! Podobnych widoków nie oferują Tatry, ani nawet Alpy! Gruzja to zupełnie inny, piękny świat. Czy lepszy? Nie wiem – po prostu jest inaczej. W Tbilisi na dworcu w Didube spotkałem ekipę z Polski, którą mijaliśmy na morenach bocznych we mgle podczas powrotu. Wymieniliśmy nasze doświadczenia i opowiedzieliśmy o swoich przeżyciach. Dopiero po udałem się w stronę lotniska, ponieważ samolot powrotny miałem dopiero po godzinie rano kolejnego dnia… Z tego powodu opóźniałem wyjście. Na miejscu zjadłem najdłuższy kebab, jaki serwowano. Kosztował 9 GEL. Zdecydowanie wypełni żołądek każdego głodomora, a w smaku naprawdę był najwyższej klasy. Na lotnisko wynająłem taksówkę. Dowiedziałem się, że na dworcu nie zobaczę legalnych taksówek. Każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, kładą ją na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że mało brali i wiedzieli gdzie jadą. U kierowcy w bagażniku zauważyłem słynną lemoniadę gruzińską. Wyciągnął kubeczek i polał tego dobrego napoju, po czym pojechaliśmy na lotnisko. Na miejsce dotarliśmy szybko i bez żadnych problemów. Gruzję trudno było mi opuszczać... Teraz moje myśli zaprzątała Rosja – jakie mogą wystąpić problemy… PRAKTYCZNE INFORMACJE Bilet lotniczy: LOT – 1143zł w obie strony (w WizzAir bilety są tańsze, ale wymagają opłaty za bagaż rejestrowany, co jak się okazało, jest droższe i łączna kwota biletu wyniosła 1200zł). Dodatkowo tanie linie lotnicze stosują technikę overbooking – dlatego nie chciałem uniknąć rozczarowania na moim urlopie, bo kto wie, czy to właśnie na mnie nie trafi… Mało kto wie o procederze, a jednak jest zapisany w regulaminie każdych tanich linii lotniczych. Overbooking to sprzedawanie większej ilości biletów, niż jest miejsc w samolocie. W dniu wyjazdu może powstać ryzyko, że kogoś nie wpuszczą na pokład. Ja kupiłem opcję z LOT, dlatego wyjazd był pewny. Obecnie do Tbilisi latają Embraery 190, które są komfortowe i bardzo czyste. Zdecydowanie polecam. Taksówka z lotniska Tbilisi do Tbilisi Didube – dworzec marszrutek i TAXI – 30 GEL. Warto wziąć taksówkę, ponieważ do najbliższej marszrutki trzeba czekać 3 godziny. Nawet taksówkarze wyciągną najnowszy model smartfona, pokażą ci godzinę i wytłumaczą, że nie warto tyle czekać. Mają rację, bo chociaż marszrutka jest dopiero po godzinie to po prawej stronie na targowisku Didube stoi taksówkarz – rodowity mieszkaniec Stepantsmindy, który codziennie jeździ za 15-20 GEL do Kazbegi (Stepantsminda) i robi dodatkowo dwa przystanki: przy Annanuri – Zamek i Gudauri – "Koloseum". Naprawdę warto wydać te 15-20 GEL i pojechać taksówką do Stepantsmindy tak wcześnie, ponieważ konwekcja jeszcze nie działa o poranku i tylko wtedy nacieszysz się wspaniałymi widokami na kaukaskie góry przy pięknej pogodzie. Później szczyty spowijają gęste chmury. Na miejsce dotarłem o godzinie rano, co pozwoliło mi poświęcić dosłownie cały dzień na dojście w okolice bazy namiotowej Saberdze, położonej na wysokości 3000 m Kazbegi – od 2007 roku wioska nazywa się Stepantsminda i tą nazwą należy się posługiwać. Kierowcy marszrutek używają jeszcze nazwy Kazbegi, ponieważ stara nazwa lepiej się utrwaliła na świecie. Gaz – chociaż ta kwestia budzi największe obawy, to nie warto jechać na ulicę Mitskiewitcha w Tbilisi i szukać sklepu sportowego z gazem. Szkoda czasu. W Stepantsminda każda marszrutka ma w swoim bagażniku co najmniej pięć butli. Zapytaj kierowcę, a od razu przyniesie ci kartusz ze swojego pojazdu. Gdyby jakimś cudem skończył się gaz, to warto wyciągnąć kartkę z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? I pokazać ją losowemu taksówkarzowi. Oni też czują pieniądz i mają ukryte butle w swoich stodołach… Koszt: około 30-40 GEL za duży kartusz Coolemana. W Meteostacji podobnych kartuszy znalazłem jeszcze więcej… jednak zanim tam dojdziesz, z pewnością będziesz chciał zjeść coś ciepłego, ponieważ masz dwa dni drogi do schronu… Ludzie – są po prostu bardzo gościnni. Kwestie bezpieczeństwa nie powinny być nawet w ogóle poruszane. Każdy ci pomoże – nawet zapaśnicy o dwunastej w nocy wytrzasną dla ciebie butelkę wódki, gdy inni już dawno śpią… W miarę upływu lat, gdy turystyka będzie się bardziej rozwijać, chęć pomocy będzie stopniowo i powoli zanikać. To naturalne zjawisko w miejscowościach turystycznych. Transport – prawdziwe jest powiedzenie: „obojętnie do czego wsiądziesz, zawsze spotkasz Polaków” Meteostacja – temperatura w pokoju wahała się w granicach +4 - +5°C. Cena za nocleg – 30 GEL. Pokoje są w stanie surowym z 1939 roku. Obiekt ma po prostu swój klimat! Z pewnością poznasz mnóstwo ciekawych ludzi. Pojechałem sam, licząc, że kogoś znajdę i będę miał z kim pójść na szczyt. Wynajęcie przewodnika to koszt około 350-500 USD. Poznanie kompanów na atak szczytowy – bezcenne! Woda – wyruszając z Stepantsminda idź w kierunku kościółka – pomimo, że nie jest po drodze, to właśnie tam bije źródełko. Uzupełnij swoje zapasy wody, ponieważ następny potok mamy dopiero o kilka godzin drogi stąd – na wysokości około 3000 m - polana Saberdze. Potok i rwący nurt na wysokości 3000 m – idąc wydeptaną ścieżką przy potoku, zejdź z niej i podejdź około 10m w górę potoku. Przyglądaj się kamieniom – na pewno wypatrzysz tam swoją drogę przejścia na drugi brzeg. Od 2018 roku pojawia się drewniany mostek (tylko w sezonie). Szczeliny na lodowcu w drodze do Meteostacji – są bardzo widoczne. Idź za ludźmi, albo po prostu korzystaj z widocznych śladów. Szczeliny dobrze widać. Kieruj się tak, żeby przechodzić pomiędzy dwoma dużymi skupiskami rozpadlin. Tędy prowadzi jedyna, właściwa droga. Kieruj się na dwa stożki usypane z ziemi i kamieni, znajdujące się tuż za dwoma skupiskami szczelin. Pomiędzy nimi znajduje się przejście na morenę boczną, prowadzące na ścieżkę do Meteostacji. Morena boczna za potokiem z rwącym nurtem – w godzinach popołudniowych zwykle zalegają gęste mgły. Nie jest tam niebezpiecznie, ale łatwo pobłądzić. Droga jest długa i mało przyjemna dla oczu. Krajobraz jest bardzo surowy. Staraj się odszukiwać wydeptane fragmenty ścieżki i ciągle za nimi podążaj. Jeśli się zgubisz, a masz obawy - przeczekaj mgły. Rano ustąpią. Niebo – na 6 możliwych dni, 5 z nich pozwalało podziwiać pioruny międzychmurowe. Nie bój się tego zjawiska. Występuje prawie codziennie po dwunastej w nocy i trwa do – rano. Pioruny wędrują w dal od Kazbeku, po czym niebo robi się spokojne. Wspomniane zjawisko jest efektowne, ponieważ połowa nieba "strzela" piorunami, a druga połowa (nad Kazbek) jest całkowicie bezchmurna. Pomimo, że widzisz pioruny o w nocy, wyruszaj na atak szczytowy, ale tylko, wtedy, gdy druga część jest bezchmurna. Oczywiście w drodze rozsądku obserwuj, jak zmienia się sytuacja. W moim przypadku pioruny zawsze odchodziły w przeciwną stronę, po czym przed wschodem robiło się bezchmurnie. Jeśli słychać grzmoty – nie wybieraj się nigdzie. Podczas występowania piorunów międzychmurowych nie słychać żadnego grzmotu i to jest znak rozpoznawczy, że odchodzą w dal. Taksówkarze - tutaj każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, którą kładą na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że brali tanio i wiedzieli gdzie jadą. Prawdziwych taksówkarzy znalazłem tylko pod lotniskiem. Jedzenie – obowiązkowo kup więcej bochenków gruzińskiego chleba. Z łatwością wytrzymuje 7 dni na otwartym powietrzu bez żadnego przykrycia. Jest nadal miękki i świeży… Obowiązkowo kup 2l Lemoniadę z gruzińskimi napisami w zielonej butelce. Napijesz się naprawdę czegoś dobrego, a sama butelka przyda ci się do przenoszenia wody w dalszej części wyprawy. Jeśli lubisz alkohol, to zupełnie za darmo ktoś na pewno zaproponuje ci kieliszek czaczy. Gruzini częstują nią szczególnie Polaków. Trzeba pamiętać, by wziąć więcej jedzenia w razie przymusowego przeczekiwania w Meteostacji. Wizy, paszport i dokumenty – Polacy nie potrzebują żadnej wizy. Do Gruzji można wjechać tylko i wyłącznie na dowód osobisty! Wizę wymagają dopiero po 365 dniach pobytu. To cały ogrom czasu! Również nie ma żadnych obostrzeń, co do rzeczy wwożonych i wywożonych do i z kraju. Jedyne czego zabrania Unia Europejska, to przywożenie mięsa z poza terenów Unii. Choroby – w 2014 w Batumi panowała epidemia zapalenia opon mózgowych wśród dzieci. W późniejszych latach problem ustąpił. W reszcie kraju nie było sygnałów o innych groźnych chorobach. Pieniądze – staraj się wymienić je poza terenem lotniska. Na lotnisku są wywindowane kursy, przez co tracimy kilkaset złotych… Jeśli musisz wymienić walutę, to tylko tyle, żeby dojechać gdzieś dalej, lub coś zjeść. Atak szczytowy – masz dwie opcje, albo wyruszyć o w nocy, albo o – tak, jak przewodnicy gruzińscy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o w nocy, bo na plateau mamy wschód słońca i jest wtedy ciepło. Ja raczej trzymam się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach – rano (wymarsz o w nocy) ze względu na konwekcję i opływanie szczytu przez masy powietrza, co powoduje, że szczyt szybko pokrywają chmury. Wolę na plateau pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków… Trzeba pamiętać, że chmury bardzo szybko spowijają okolice szczytu już po godzinie Trudności – szczegółowo są opisane w relacji powyżej. Problemem może okazać się przejście powyżej 4000 m pod koniec lipca i w sierpniu, gdzie śnieg w znacznej mierze zaniknie. Odsłoni się kilka większych szczelin oraz w stercie różnej wielkości kamieni będzie trzeba szukać drogi przejścia. W omawianym okresie ten odcinek sprawia najwięcej problemów. Właśnie wtedy ekipy mówią o ścianie spadających kamieni, ponieważ niejednokrotnie szukając właściwej drogi podchodzą zbyt blisko. Meteostacja – prąd jest tu włączany po godzinie na około dwie godziny i później po pierwszej w nocy na przygotowanie ekip do wyjścia na atak szczytowy. Kuchnia znajduje się na drugim piętrze – tam przygotowuj wszystkie posiłki na gazie. Nocleg w pokoju z 1939 roku – 30 GEL. Kiedy wyjdziesz na zewnątrz, idź na lewo i trochę przed siebie. Na jednym z głazów zauważysz tablicę z 2012 roku poświęconą Lechowi Kaczyńskiemu. Jeśli chcesz Gruzinowi powiedzieć jak Ci się podobało w Gruzji powiedz mu ME SHEN MIQVARKHAR SAKARTWELO (tak jak jest napisane) – co znaczy KOCHAM GRUZJĘ. Z pewnością zjednasz serca niejednego Gruzina. Na sam dźwięk słowa SAKARTWELO stajesz się ich wielkim przyjacielem. To w ich języku znaczy: GRUZJA. POZOSTAŁE ZDJĘCIA Czytaj również: Elbrus - Relacja, Mont Blanc - Relacja, Dufourspitze - Relacja
górski szlak w poprzek zbocza